2391

Ostatnio wyraźnie potrzebuję jakichś istotnych podniet, żeby coś większego napisać. I właśnie komuś się udało, choć tym razem wcale nie chodzi o politykę, z którą jest mi bardzo nie po drodze, a co za tym idzie - obserwuję u siebie koszmarne zniechęcenie i blokadę na bodźce. Natrafiłam przed chwilą na dość stary, bo pochodzący z listopada 2015 roku artykuł, zamieszczony w kategorii "Listy do redakcji". Nie urodziłam się dzisiaj i wiem, że takie teksty pisane są przez copywriterów, co nie znaczy jednak, że nie reprezentują czyichś poglądów. Zapraszam więc do lektury - zobaczmy, czy tylko mnie czapka odskoczyła od głowy.

Na początek szumny tytuł: Prawda o pokoleniu lat 90. "Mam 40 lat i przeraża mnie to co widzę. Millenialsi są złymi pracownikami i rodzicami".
Po pierwsze - gdy ktoś pisze, że zna całą prawdę o jakimś zjawisku, to zwykle jest to prawda tischnerowska, czyli gówno prawda.
Po drugie - określenie millenialsi, zgodnie z definicją, obejmuje dwudziestolecie, nie może więc stanowić punktu wyjścia do rozważań o cechach całej grupy. Ktoś uważa, że w dzisiejszych czasach identyczne podejście do życia ma dwudziesto- i czterdziestolatek? Serio?!
Po trzecie - jeśli widzę, że jakaś wyodrębniona grupa społeczna robi wszystko źle, od razu też mam ochotę coś zrobić. Na przykład kupę na twórcę.

Urodziłem się w latach 70-tych, niedawno skończyłem 40 lat. Jestem menedżerem w średniej firmie. Zacząłem pracować w latach 90-tych, niedługo po upadku komuny. Choć minęło już 20 lat, to doskonale pamiętam tamte czasy. Zarobki były sprawą drugorzędną, najważniejszą wartością było to, że w ogóle możemy pracować. 10 godzin dziennie, 12 godzin dziennie, 15 godzin dziennie.

Ja też urodziłam się w latach siedemdziesiątych, nawet całkiem wczesnych. Jestem menadżerem w średniej firmie, zaczęłam pracować w latach dziewięćdziesiątych i doskonale pamiętam tamte czasy. Zarobki nigdy nie były dla mnie sprawą drugorzędną - prawdopodobnie dlatego, że byłam już DOROSŁA i miałam na utrzymaniu córkę. W dodatku sama. Praca sama w sobie nie była dla mnie nadrzędną wartością, tylko źródłem utrzymania (ale przyznaję, że uważam ją za łaskę, a nie przeszkodę). Czasem pracowałam po godzinach i w weekendy, żeby nam to utrzymanie zapewnić, bo płacono mi bardzo kiepsko; jednak zawsze niechętnie, ponieważ praca zabierała mi czas na WYCHOWANIE dziecka (podkreślam, bo to będzie kluczowe dla dalszych rozważań) i po prostu BYCIE  z moją córką.

Na swojej ścieżce zawodowej coraz częściej spotykam millenialsów, czyli reprezentantów Pokolenia Y, urodzonych mniej więcej wtedy, kiedy ja zaczynałem pracować (...). Nie będę więc się szerzej rozpisywał o ich roszczeniowych postawach, o nielojalności, o lenistwie. O tym, jak skrupulatnie pilnują, żeby nie wysiedzieć w pracy ani minuty dłużej poza założone 8 godzin, żeby nie odebrać telefonu ani maila po godzinach pracy, żeby broń Boże nie wyjść z pracy po godzinie 17. 

Po tym akapicie wnoszę, że nie mówimy o całym pokoleniu Y, tylko o dzieciakach młodszych od nas o jakieś dwadzieścia lat. I tę właśnie grupę chciałam w tym miejscu przeprosić. Bo w przeciwieństwie do autora omawianego gniota, wyciągnęłam z wieloletniego zawodowego doświadczenia zupełnie odmienne wnioski.

Przepraszam Cię, Córeczko, że wzięłam udział w psuciu rynku pracy. Że godziłam się na gówniane stawki, co pozwoliło pracodawcom myśleć, że mają prawo buszować w dżungli dzikiego kapitalizmu, odbierać wszelkie prawa pracownicze, zatrudniać na umowy śmieciowe lub całkiem na czarno, źle się odnosić do podwładnych, traktować kobiety przedmiotowo, szczególnie te najsłabsze: ciężarne i matki. Przepraszam, że wkraczasz na najbardziej chujowy rynek pracy w Europie, przez co myślisz o emigracji, żeby móc żyć godnie, jak człowiek. To nie Ty, tylko JA jestem winna. I BARDZO się dziwię, że palant, który napisał nasz artykulik, czuje się z tym komfortowo, odrzucając bez krzty zastanowienia własne błędy i zwalając wszystko na innych. Praca jest od tego, żeby pracownik umawiał się z pracodawcą na czas jej wykonywania, zakres czynności, odpowiedzialności - whatever. I żeby się tego oboje trzymali. Pracownik nie jest niczyim niewolnikiem, ma się wywiązać z umowy i zainkasować wynagrodzenie. Inaczej rzecz ujmując: on ma towar, ktoś ma kasę i od niego ten towar kupuje. A nie kradnie i jeszcze na pożegnanie wali pałą w łeb.
Tak, bywa, że zwykła przyzwoitość wymaga dorobienia czegoś po umówionym czasie pracy, ale to nie może być standard i nie może być za darmo. Też tak postępuję, ale nie czynię z tego zasady.

Jak z drugiej strony nie zapominają o egzekwowaniu swoich praw i wygłaszaniu wszechwiedzących korpoprawd (Ile można czekać na ewaluację?! Nie otrzymuję wystarczającego wsparcia od przełożonego! Nie czuję się wystarczająco doceniony! Uważam, że firma nie potrafi wykorzystać mojego potencjału! Komputer, na którym muszę pracować jest zbyt wolny! Nie podam swojego numeru na komórkę, bo to mój prywatny numer! Nikt mi nie powiedział, że mam to zrobić! Przecież wysłałem w tej sprawie maila! Ta firma jest źle zarządzana!). Jak są nieodpowiedzialni, krnąbrni, egoistyczni i niezaangażowani. 

Serio? A może to autor nie potrafi stosownie rozdzielić zadań i wyegzekwować ich wykonania? Może nie wspiera, a marchewka służy mu wyłącznie do tłuczenia po głowie? Od kiedy to pracownik ma obowiązek związać swoje prywatne życie z pracodawcą i podawać mu numer własnego telefonu? To jest egoizm i niezaangażowanie?! Bzdura! To jest zdrowy rozsądek! Ogarniania całej firmy nie zwala się na barki pracownika, zwłaszcza tak nieudolnego, jak przedstawiciel pokolenia Y, bez którego - ojej! - nagle nie można sobie poradzić!

Tu dygresja, bo muszę się przyznać, że mój pracodawca został poinformowany o prywatnym numerze telefonu. Ale ja zrobiłam to rozmyślnie, a nawet z premedytacją, ponieważ wciskano mi służbową komórkę, której bardzo nie chciałam wziąć i przemykałam się piwnicami tak długo, aż sprawa mchem obrosła. Po pierwsze dlatego, że ciągnęłabym ze sobą wszędzie dwa - niemałe obecnie - telefony, czego nie zamierzałam ani nie zamierzam nigdy robić. Po drugie dlatego, że podpisałabym umowę, w której jak byk stoi, że telefon ma być włączony zawsze, a ja mam obowiązek go odebrać. ZAWSZE. W pracy wszyscy mają mój prywatny numer. Ale ja mogę odebrać telefon... lub nie. Mogę go też wyłączyć - nie mamy pańskiego płaszcza i co nam pan zrobi. W ten oto chytry sposób zapewniłam sobie komfortowe życie prywatne. I tak, odbieram. Ale robię to dlatego, że mój szef ma świadomość korzystania z mojego prywatnego numeru, prywatnego czasu, każdą rozmowę zaczyna od przeprosin i wytłumaczenia się, czyli mamy jasność, kto komu robi grzeczność, więc dzwoni tylko wtedy, gdy sprawa naprawdę nie może poczekać do jutra. Zdrowy układ?

Ale przecież choć millenialsi słyną z tego, że na tyle długo, na ile się da odkładają moment podejmowania poważnych życiowych decyzji, tak długo jak się da mieszkają z rodzicami i nie zakładają rodzin, to skoro mają już dziś po 20 kilka, a nawet 30 lat, to ten moment właśnie nadszedł. Dzieci, które się dziś rodzą, to właśnie dzieci millenialsów.

Zuzia należy do nielicznej (sic!) znanej mi grupy reprezentantów pokolenia Y, która mieszka z rodzicami. Co ciekawe - zapytała, czy może. Wcale nie oczekiwała, że będziemy w nieskończoność łożyć na jej utrzymanie. Kiedy zdała maturę, ustaliliśmy zasady współpracy - ponieważ zależało mi, żeby studiowała w systemie stacjonarnym i skupiła się na nauce, a nie szarpaninie pomiędzy zdobywaniem środków na życie a wykształcenia (znam to i wiem, że można, ale wiem też, że nie trzeba) oraz, czego wcale nie ukrywam, żeby mogła wykorzystać krótki i ulotny czas młodości i wolności na studenckie życie, chlanie wódy i tańce do białego rana, zobowiązałam się łożyć, dać wikt i opierunek do końca tego wyjątkowego okresu. A ona i tak pracuje dorywczo, nie oczekując od nas pieniędzy na ciuchy, kosmetyki czy paliwo, o rzeczonej wódzie nie wspominając. I zawsze przepracowuje wakacje, aż czasem mi jej żal, bo dorosłe życie już nie będzie rozpieszczało. Pierwszy raz poszła do pracy, gdy miała szesnaście lat. Wstawała o czwartej rano, żeby zdążyć na szóstą. I szefowa błagała, żeby została na kolejny miesiąc. Ale może jest jedyna na świecie. Tym bardziej się cieszę, tym większą czuję dumę.

Spróbujmy więc sobie wyobrazić, jakimi rodzicami są i będą millenialsi. 

Nie, nie próbujmy. Dajmy im szansę pobyć rodzicami i zobaczmy, co z tego wyniknie. Nie jesteśmy zbawcami świata i nie nasza to odpowiedzialność za kolejne pokolenie. Nie mamy monopolu na rację, jak nie mieli go nasi rodzice, wbrew wyobrażeniom których postępowaliśmy, jak nie mieli go ich rodzice, przeciwko którym oni się buntowali. Bezczelność i buta wypływająca z każdego słowa tego żałosnego artykułu zwyczajnie mnie zatyka. Niedojrzałość jego autora jest aż nadto widoczna i... smutna. Oraz źle świadczy o portalu: albo podziela takie poglądy, albo zamawia tego typu bzdurne teksty tylko po to, żeby podbić sobie poczytność. Jedno i drugie jest zwyczajnie SŁABE.

A nawet jeśli nasze dzieci będą złymi rodzicami, to czyja to jest wina?! Czy aby nie nasza, skoro nie umieliśmy przekazać najbliższym nam istotom najważniejszych życiowych wartości?! Gdzie byliśmy (tu wracam do wersalików) w czasie, który należało poświęcić dzieciom? Może siedzieliśmy piętnastą godzinę w robocie za gówniane pieniądze? Albo biegliśmy za dużą kasą, wierząc, że dziecko wychowa nam telewizor? No to teraz właśnie poniesiemy tego konsekwencje. Skoro nie potrafiliśmy zadbać o to, co NAPRAWDĘ jest w życiu ważne, nie dziwmy się, że zbieramy tego żniwo. Touche!

I w końcu będą wymagający wobec państwa. Przecież Państwo też ma swoje obowiązki w stosunku do obywateli. Gdzie polityka prorodzinna? Gdzie dodatki? Gdzie zasiłki? Gdzie ulgi dla osób wychowujących dzieci? Urlop macierzyński? A dlaczego taki krótki? A tacierzyński? A becikowe? Skąd mamy wziąć na mieszkanie? Gdzie są preferencyjne kredyty dla młodych małżeństw? A ochrona dla pracujących matek? A ulgi na dziecko? 500 zł na drugie dziecko? A dlaczego tylko na drugie? A czy pierwsze dziecko jest gorsze od drugiego? No i dlaczego tylko 500 zł? Czy ktoś kto to wymyślał wie, ile kosztuje utrzymanie dziecka??? A tak w ogóle to sami też musimy mieć coś z życia! (...) A przecież mamy też swoje prawa! Chcemy mieć czas wolny, tylko dla siebie i na realizację swoich własnych przyjemności.

Obywatel ma niezbywalne prawo wymagać od państwa - wybiera rząd i powinien egzekwować obietnice wyborcze. Słabo nam to idzie, oj, słabo... Gdzie polityka prorodzinna? Gdzie ulgi dla osób wychowujących dzieci? Urlop macierzyński? A dlaczego taki krótki? A tacierzyński? A becikowe? Skąd mamy wziąć na mieszkanie? Gdzie są preferencyjne kredyty dla młodych małżeństw? A ochrona dla pracujących matek? A ulgi na dziecko? Wiecie gdzie?! W DUPIE! Tak, w dupie rządzących nami, nieudolnymi wyborcami, którzy zachłysnęli się czekoladą, coca colą i adidasami. No to teraz pijmy piwo, które sobie nawarzyliśmy.

Tylko nie zwalajmy winy na nasze dzieci. Sami je tak wychowaliśmy.

Komentarze

  1. no proszę ! Wpisujesz się w mój tok myślenia.
    Artykuł znam.
    Sięgam też pamięcią do czasów szkolnych mej córki i spotkań z innymi rodzicami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I jakie wyciągasz wnioski, bo aż mnie zaciekawiło?

      Usuń
  2. Świetnie napisane! Jak zwykle 😊

    OdpowiedzUsuń
  3. Podpisuję się obiema rękami. Mam podobne doświadczenia.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz dziecko w tym wieku :)

      Usuń
    2. Też pracuje od 16-go roku życia. Nie jakoś przesadnie "bo na chleb musi zarobić", ale na swoje rozrywki zarabia. Jest na moim utrzymaniu - teoretycznie

      Usuń
    3. Chodziło mi o to, że masz dziecko w tym wieku, więc zapewne podobne doświadczenia :)

      Usuń
  4. Niestety, taka prawda :( chociaż mam czyste sumienie - w karpo nie pracowałam, ściboliłam na uniwerku, z którego mnie wywalili, bo miałam (mam nadal) niepełnosprawne dziecko i nie chciałam za własną kasę jeździć na kilkudniowe konferencje ;) czego obecnie całkowicie nie żałuję!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja też w końcu wpadłam na pomysł, żeby odejść z korpo. Również nie żałuję.

      Usuń
  5. Dodam jedno do tego co napisałaś... Kiedy telewizor wychowywał nasze dzieci, a my siedzieliśmy fifnastą godzinę za jałmużnę, którą było ciężko nazwać godziwym wynagrodzeniem za pracę, to nasze dziecięta też siedziały - przed tym telewizorem, który je wychowywał. Siedziały, to jest słowo klucz. Na to siedzenie nie pomogło zwiększenie godzin WFu, które często odbywały się na salach w ramach pogadanek o sporcie, bo brakowało sal aby wszystkie klasy wyrobiły godziny ćwiczeń.

    No więc, nie dosyć, że zapewniliśmy naszym dzieciom beznadziejny rynek pracy, to jeszcze zapewniliśmy im beznadziejny rozwój fizycznej tężyzny. Nasze dzieci po prostu, nie wszystkie, nie w każdej pracy i nie zawsze, ale o wiele częściej niż nasze pokolenie, nie wytrzyma 10 - 15 godzin w pracy. Nie wytrzyma tego często fizycznie. Nie zadbaliśmy o to aby było wytrzymałe, zadbaliśmy o to aby fizycznie było nieco cherlawe pakując w niego sztuczne witaminki zamiast ruchu na świeżym powietrzu, bo to my nie mieliśmy czasu na spacer, rower, bieganie, grę w piłkę, łyżwy i na milion innych rzeczy, bo byliśmy w pracy... a telewizor zastąpiliśmy komputerem i z czasem telefonem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Coś w tym jest, choć moje de facto nie siedziało, a już na pewno nie przed telewizorem. Ale ona jest błędem statystycznym ;)

      Usuń
  6. Dzięki za post, który nie dotyczy zwierząt. Serio i bez przekąsu. Mnie akurat bardziej wciąga ta niezwierzeca strona Twojego życia...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mnie się zawsze wydaje, że ja mam bardzo nudne życie. A zwierzaki wprowadzają w nie jakiś ruch.

      Usuń
  7. moze jestem troszeczke starsza niz Ty, moze na innym kontynencie i w troche innej rzeczywistosci i nie czytalam wczesniej tego artykulu choc byc moze czytalam podobne, ale zgadzam sie z Toba bardzo a millenials po prostu czesto przytakuje. mam nadzieje ze moj synek (jutro 21 lat), bedzie dymal troszke mniej niz ja na ten sam poziom zycia.

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja tez uwazam, ze sie ludzie czepiaja millenials. Zapomnial wol jak cieleciem byl - powiedziala by moja Babcia.
    Podobnie jak b. mieszkam na tym innym kontynencie i wiem, ze nawet to powojenne pokolenie mialo latwiej niz dzisiejsi millenias. Byla inna wartosc pieniadza, czlowiek na rynku pracy sie liczyl jako dobry pracownik jesli nim byl, dzis z tego zostaly tylko wspomnienia.
    Millenials koncza uniwersytety z zadluzeniem (tu w USA) i nie moga znalezc godziwej pracy, a splacac dlug zaciagniety na wyksztalcenie trzeba.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest coś takiego teraz, jak pewien przymus zdobycia wyższego wykształcenia, które większości osób nie jest do niczego potrzebne, bo rynek się na nich nie otwiera. Mało tego! Znakomita większość "wykształciuchów" nie ma najmniejszych predyspozycji do tego, co narzuca im się do zrobienia. W związku z tym maleje zarówno ranga magistra (lub odpowiednika w innych krajach), czyli wartość, jak i poziom, który ów magister reprezentuje.
      Przedwojenna mała matura dawała czasem osoby lepiej wykształcone niż dzisiejsze studia wyższe. Ludzie przestali czuć presję i przestali rozumieć, że intelektualista ma sobą coś reprezentować. Tym samy otrzymujemy rzesze - nie bójmy się tego powiedzieć - tępych i ograniczonych obywateli z dyplomem. A zawody rzemieślnicze, tak potrzebne i w niczym nie gorsze, wymierają.

      Usuń
  9. Moja mama -zgoła daleka od bycia millenialsem- zwykła mawiać, że w domu czasem należy zwyczajnie pomieszkać.

    OdpowiedzUsuń
  10. Jestem starym millenialsem [początek ejtisów] i składam taaakie dzięki za tego posta, bardzo doceniam wsparcie ludzi z pokolenia X. Pozwolę sobie dorzucić linka do wymiany zdań na ten temat w anglo części mojej blogowej bańki. http://infiniteeight8.tumblr.com/post/157583075930/ parę dobrych odgryzów na marudzenie, żeby zostawać po godzinach.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja mam ogród, taras, rodzinę i zwierzynę oraz w dupie siedzenie po godzinach. Chcę ŻYĆ! Jak słabo zdajemy sobie sprawę, że to JEDYNE życie, jakie mamy...

      Usuń
  11. z telefonem mam identyczną sytuację po podobnej do Twojej kalkulacji...
    czyli nasze ( kurczę starsza jestem) pokolenie nie jest wcale takie beznadziejne jeżeli po pierwsze drugie i dziesiąte - masz rodzinę dom dziecko ( myślące i genialne - czyli umiesz przekazać rozsądne wartości) koty i psy .A przecież łatwo nie było . Bardzo wkurza mnie porównywanie" za naszych czasów " - nigdy nie będzie tak samo - jesteśmy bogatsi o doświadczenia , postęp technologiczny i DOSTĘP do tych technologii( i nie mam tu na myśli suszarki -ale Twoja mama w Twoim wieku widziałaby w tym zakupie jeszcze większą fanaberię zakładając że suszarki były...) Obce jest mi samobiczowanie i jojczenie jak to mieliśmy źle - moi rodzice pewnie mieli gorzej że wie wspomnę o dziadkach i wojnie...Przypuszczam że nasze dzieciaki też będą postrzegane przez następne pokolenie za naiwniaków którzy dawali się naciągać pracodawcy, pracowali na umowach śmieciowych ,sprzedawali swój głos wyborczy za 500+ ...ale czy to ma zdyskredytować ich poczynania w realu w którym przebywają? może tak na koniec bądźmy dumni że mimo przeciwności i wiatru historii walącego z siłą huraganu po oczach udało się TAK WIELE ...i muszę Ci powiedzieć że też mam genialne dzieciaki - mają skrupuły że ciągną pieniądze od rodziców i starają się przyrobić na boku
    a tak wogóle po co czytasz takie wkurzające gnioty!?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1. Czytam nałogowo, to mnie czasem pokarze.
      2. Moja mama już wyartykułowała, że suszarka to przesada.
      3. Nie da się porównywać rzeczy z natury nieporównywalnych, więc samo założenie jest głupie. Oceniamy jednostki, konkretnych ludzi-pracowników, a nie grupy, bo to jest do dupy.

      Usuń
  12. Pamietam ten artykuł.Ja przyznaje racje czesciową autorowi. Czesciowa dlatego, ze uwazam, ze roszczeniowosc jest wysoka, ale uwazam też, ze przegiecia, nadmierne rozciagniecie wystepuje po obu stronach (pracownika i pracodawcy). Urodzilam sie w roku 70tym. Zaczelam prace w 90 roku i pamietam jak to bylo wtedy znalezc prace majac 20 lat, i bedac po szkole sredniej. Nie majac znajomych nie bylo takiej mozliwosci, nie bylo tzw rynku pracy z tym co dzis znamy jako sposoby i miejsca poszukiwania pracy. Szlo sie do np. przychodni do sklepu, bo mama pracowala. Ja zaczełam stażem - bo sasiadka dała cynk. A rok póżniej kolezanka, kolezance powiedziala, ze szuka ludzi jeden gosc :-) Rzuciłam się bez pytania co to za praca i ile płacą. Pamietam jaka bylam szczesliwa i wdzieczna. Na poczatku nieśmiało, wykonywałam prace od 7 do 15 ej, ale stopniowo im wiecej dowiadywałams się o mozliwościach angazowalam sie bardziej niz wymagano, ale tez pracodawca nie oczekiwal, ze bedzie to norma. Moje zaangazowanie zaprocentowalo na tyle, ze awansowalam stopniowo coraz wyzej. Z drugiej strony nie bylo takiego naplywu nowych ludzi, nie rekrutowano nowych do kazdego projektu, pracodawca korzystal z zasobow, wiec zglaszalam sie na wszelkie nowe 'odcinki', bo mi zalezalo, ale tez bo moglam swoje pomysly realizowac. Nikt nie pytal o doswiadczenie, liczyla sie otwarta glowa i zapał.
    Jednoczesnie na poczatku mojej tzw kariery zawodowej urodzilam syna urlop macierzynski byl 3 miesieczny jak wiadomo, zasilek symboliczny. Nie narzekalam, moj wybor, wiec musialam sobie dac rade. Moj pracodawca nie narzekał na moj powrot do pracy dopiero kiedy syn mial 10 mscy (wykorzystalam w tym celu zalegle urlopy, nie zeby mi placono za niepracowanie), ale z kolei ja nie narzekalam ze wracam, nie poszlam na lewe zwolnienia choc zarabialam z dzisiejszej perspektywy grosze - tak jak narzekaja millenalsi, bez pomocy mamy nie dalabym rady. Ale nie rzucilam pracy, nie wydziwiałam, ze jestem wykorzystywana. Rozumialam, ze jestem na poczatku i musze sie wiele nauczyc, a ustepstwa musza isc z obu stron (pracodawcy i mojej).
    Ludzie ktorych w tamtych czasach spotykałam w pracy byli w wiekszosci tak jak ja entuzjastami, moge smialo powiedziec, ze w pracy oprocz pracy spedzalismy wspolnie czas :-), mielismy fantastyczne relacje. To byli naprawde ludzie na niepowrownywalnym poziomie z tymi, ktorych z kolei spotykalam po powiedzmy 2005 roku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. cd. Stalo sie to dla mnie istotnie odczuwalne powiedzmy od tego roku (taka moja karencja) Młodzi ktorzy pojawiali sie coraz czesciej to niestety w wiekszosci masa, ktora przeplywala przez zaklad pracy. Przychodzili jako tzw pistolety, tryskajacy niby pomyslami, oczekujacy od razu lepszych warunkow, poczatkowo rozgladali sie w miejscu pracy, szukajac ludzi, ktorych moznaby zastapic, albo tylko traktowali to miejsce jako trampoline, zeby wskoczyc gdzies wyzej, dopisac kolejne okienko do CV najlepiej obco brzmiace. Ale to, ze nie zagrzewali miejsca, to pol biedy, niestety rozkrecali ogolne krytykanctwo - kasa za mała, reguly do bani, ogolnie nie warto sie wysilac za to co tu proponuja. Takie bezinteresowne niszczenie relacji i atmosfery. Poł biedy kiedy odchodzili, ale niestety paru z takich millenialsow stosujac wyjatkowo paskudne metody najpierw wygryzlo z zakladu pare osob. Taki przyspieszony awans, bez tracenia czasu na stopniowe pięcie sie w gore. Po czym i tak po kolejnym po pol roku znikaja takie 'pistolety'. Kiedy prowadzi sie rekrutacje przychodzi 400-500 listow w odpowiedzi na ogloszenie, kiedy dzwonisz z terminem rozmowy, umawiaja sie,a potem przychodzi niecale 50%. Proponujesz prace wybranej osobie, nie przychodzi w umowionym dniu. Zaczynasz rekrutacje od nowa. Albo przychodzi, ale idzie w drugim tygodniu pracy do kadr i sprawdza gdzie jeszcze w zakladzie rekrutuja, w mysl zasady moze uda sie przeskoczyc. Przy rekrutacji czesto slychac, ze plany urlopowe ma juz zrobione i nie przewiduje z nich rezygnowac.
      Naprawde cisnie sie pytanie - czy oni naprawde chcą pracować?

      W druga strone niestety jak nie masz wyzszego i szukasz pracy to co oferuja pracodawcy kiedy dzwoni sie w odpowiedzi na ogloszenie na niewykwalifikowanego to praca na czarno, albo 6 zl brutto na godzine.

      Co do Twojej uwagi o wyzszym wyksztalceniu, to moim zdaniem to odpowiedz na oczekiwania pracodawcow, dzis nawet sprzataczka ma sie wykazac wyzszym. Dopoki tak bedzie,trudno spodziewac sie, ze wyzsze przestanie byc tak pożądane przez wszystkich. Choc widze swiatełko nadziei, jezeli mlodzi zorientuja sie, że zdobyc prace 'na umowie' za te przysłowiowe dwa tysiące jest prawie niewykonalne, a z kolei rzemiosło daje takie same jak nie wieksze pieniądze plus satysfakcje z tworzenia. Taki proces chyba juz się zaczął, więc kto wie.

      Usuń
    2. Małgo - ja nie przyznaję żadnej racji autorowi, bo generalizowanie jest do dupy i prowadzi prostą ścieżką ku komorze gazowej.

      Zresztą twierdzenie, że millenialsi są leniwi, roszczeniowi i się nie nadają upada natychmiast po jednym moim argumencie: mam takiego w domu i nie jest. Zatem całe twierdzenie poszło się paść.

      Nie generalizujemy. Nie. To jest głupie, złe i krzywdzące.

      Usuń
  13. ,,Przepraszam Cię, Córeczko, że wzięłam udział w psuciu rynku pracy. Że godziłam się na gówniane stawki, co pozwoliło pracodawcom myśleć, że mają prawo buszować w dżungli dzikiego kapitalizmu, odbierać wszelkie prawa pracownicze, zatrudniać na umowy śmieciowe lub całkiem na czarno, źle się odnosić do podwładnych, traktować kobiety przedmiotowo, szczególnie te najsłabsze: ciężarne i matki. Przepraszam, że wkraczasz na najbardziej chujowy rynek pracy w Europie, przez co myślisz o emigracji, żeby móc żyć godnie, jak człowiek. To nie Ty, tylko JA jestem winna."

    OdpowiedzUsuń
  14. Najpierw wymagamy od siebie, a potem od innych c'nie?

    PS Byłby człowiek zapomniał, że przecież kolega Radwański też millenials :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz