Zofia Śródtrawna wydaje się być szczęśliwa

Zwłaszcza, gdy trawa przerasta kota. Całkiem sporego, nawiasem mówiąc.

Pruć w niej niczym łodołamacz. Rozchylać źdźbła nosem, krocząc na ugiętych łapach. Zapadać w spore kępy, wyciągać szyję, jak żyrafa, strzyc uszami, wytężać wzrok, aż oczy wychodzą z orbit i węszyć, węszyć, węszyć. Wciskać się w środek choinki, kichać pajęczynami, wycofywać się radykalnym rakiem i z satysfakcją spoglądać w górę, strzepując z głowy zeszłoroczne igliwie. Oraz oczywiście bezkarnie tarzać się w kurzu.

A potem, gdy pojawia się obcy staruszek, niepokojąco postukujący laską, zwiewać do domu w pozie lekko przykurczonej po to, by przed własnymi drzwiami dumnie wyprostować ogon i udawać, że ta ostatnia sytuacja w ogóle nie miała miejca. I że się nie przerywało spaceru od czasu do czasu, żeby przylgnąć całym kotem do łydki tego człowieka, przy którym tylko czasami traci się czujność i zapomina, że nie będzie się spoufalało i okazywało żadnych uczuć byle komu. I wtedy mruczy się, aż drżą szklanki w kuchennej szafce.

Nie mówcie nikomu, ale Zofia jest moim ulubionym kotem. Przy niej człowiek wie, gdzie jego miejsce i że niepytany ma się nie odzywać. Że na wejrzenia łaskawe trzeba sobie zasłużyć. Ale jak się zasłuży (trzeba być grzecznym przynajmnie przez tydzień, robić wszystko, co Zofia każe i nie podskakiwać), nagroda bywa OGROMNA.
Mnie to kręci.
No co? Nigdy nie upierałam się, że mam wszystkie klepki na miejscu.

PS Zofia kicha seryjnie (prawdopodobnie alergia) oraz pasjonująco zabawnie. Najśmieszniej natomiast czka.

Komentarze