2464

Nadszedł maj, piękny maj, a z nim dzisiejsze Święto Flagi. W związku z tym porozmawiamy oczywiście o kotach. A konkretnie to o Zofii.

Zofia pojawiła się mniej więcej w czasie, gdy zaginął Pan Stefan. Istnieją więc pewne przesłanki, by sądzić, że namówiła go na zaginięcie. Być może jednak szkalujemy tu Zofię, nic takiego nie miało miejsca, a Zosine bycie tu i teraz było wynikiem znanej od pradawnych czasów kociej ruletki, czyli: zwalnia się miejsce, pojawia się kandydat. Ka w tym przypadku.

Czas to był dla nas bardzo dramatyczny. Pan Stefan wyszedł i nie powrócił, co wszyscy przeżyliśmy bardzo mocno, a najmocniej moja miłość - Tusieńka - która się przy Stefanie wychowała. Przezwyciężała wszystkie swoje lęki i schizy, wychodziła na balkon i tęsknie wyczekiwała między szczebelkami. Jej widok - malusieńkiej, skulonej, wpatrzonej w dal - rozdzierał serce. My z Prezesem i mamą poszukiwaliśmy, rozwieszaliśmy ogłoszenia, plątaliśmy się po okolicznych piwnicach, Zuzia płakała, a Tusieńka siedziała między szczebelkami, niczym alegoria tęsknoty i bólu. Ona była bardzo specyficzna, skrzywdzona i bezbronna, więc jej widok łamał nam serca w dwójnasób. I wtedy pojawiła się Zofia.

Na początku trzymała się po prostu bloku, w którym wtedy mieszkaliśmy. Wiedzieliśmy, że jest, bo ją widywaliśmy i sąsiedzi napomykali. Była duża, jak na kotkę w jej wieku (o czym naówczas nie mieliśmy pojęcia), wytrwała i pomysłowa. Po tygodniu wprowadziła się do klatki schodowej. Była na tyle chytra, żeby nie szczać byle gdzie, dzięki czemu nikt jej nie wywalił. Tak koczowała dwa tygodnie. Nie braliśmy jej w ogóle pod uwagę, zbyt zajęci swoim zmartwieniem i podupadającą Tuśką. Aż przyszło dziecko.

Dziecko było sąsiedzkie. Tak gdzieś po trzech tygodniach Zośkowego koczingu zadzwoniło do naszych drzwi. Kiedy otwarłam, dziecko stało z Zofią na rękach i oczami kota ze Shreka. Zofia miała wyraz twarzy nieodgadniony.
- Słucham? - zapytałam idiotycznie.
- Kotek - odpowiedziało dziecko równie idiotycznie i wyciągnęło ręce z kotkiem.
Przejęłam automatycznie. Człowiek czasem tak robi i potem zupełnie nie potrafi sobie przypomnieć, co nim powodowało. Zofia nadal miała wyraz twarzy nieodgadniony. Usiadłam na podłodze i postawiłam kota przed sobą. W jednej 34567894567894567 sekundy kot zalogował się na mojej spódnicy, zwinął się w kłębek i udał na emigrację wewnętrzną. Był chudy, brudny i ogólnie obszmacony. Z dużego pokoju nadpłynął Prezes, z małego pokoju Zuzanna. Daleko nie musieli chodzić, bo mieszkanie miało 38 metrów.
- Kotek - kontynuowałam debilną wymianę zdań, utrzymując się w konwencji.
- No, tak - skwitował Prezes, który nie jest wzorcem silnej woli w kwestiach zwierzęcych.
- Biedny kotek, na pewno głodny - podrzuciła podle Zuzanna.
Kotek nic nie mówił, bo przebywał na emigracji. Bardzo czujnej.
- I co teraz? - zapytałam z podłogi, żeby wprowadzić nieco dramatyzmu do tej sceny.
- Jemy?! - zapytała Zofia niezwykle dziarsko, całkowicie wybudzona z letargu.
Zofia jest dramatyzmem samym w sobie.
- To ja dam kotkowi jeść - ucieszyła się z nieznanych przyczyn Zuzanna i poszła do kuchni. Z Zofią.
Sąsiedzkie dziecko wykazało duże wyczucie i zniknęło, jak sen złoty.

Zofia z początku, czyli przez jakieś trzy dni, udawała, że jest najbardziej spolegliwym koteckiem na świecie. Brana na ręce zawisała niczym ragdoll, nikomu nie wadziła, w drogę nie wchodziła, mruczała, patrzyła wielkimi oczyma, korzystała uczciwie z kuwety, z dużym zaangażowanie stawiała się na posiłki. A potem nam pokazała.

Prała Tuśkę 24/7. Szarogęsiła się, ustawiała wszystkich i weszła do zarządu spółdzielni mieszkaniowej. W czerwcu przeprowadziła się z nami do nowego mieszkania, gdzie kontynuowała ten proceder, tylko z zarządem wspólnoty. Jej chamstwo trwało do listopada, kiedy dołączył do nas Karol. Ale to już, jak mawiał Kipling, zupełnie inna historia.

---

Jest cudowna. Mądra, wyważona i stanowcza. Nie prowokuje bójek i awantur, nade wszystko ceni sobie święty spokój. Ale kiedy w domu wybucha jakaś istotna sprzeczka między zwierzętami, pojawia się znikąd niczym cień, pierze wszystkich równo i sprawiedliwie, zaprowadzając pokój i miłość. A potem, przeklinając soczyście, idzie spać.
Była ze mną w najtrudniejszych chwilach. Ma magiczną zdolność wyczuwania, kiedy jej opieka jest niezbędna i angażuje się w nią całym sercem. Gdy w ciężkiej chorobie odeszła moja najukochańsza Tusieńka, Zofia nie opuszczała mnie nawet na krok. Była obok bez przerwy - gotowa, by ukoić ból, trwać w zrozumieniu, dotykać mnie po zapłakanej twarzy miękką łapką. Wiele wspólnych, dramatycznych wydarzeń mamy za sobą. Jest naszym "najstarszym" przyjacielem.

Dziś jest gruba, stara, ma chorą tarczycę i muszę myć jej tyłek, bo sama nie dosięga, co ją - wybitną higienistkę i damę - doprowadza do szewskiej pasji. Nie, nie mycie. Za to jest wdzięczna. I trzyma nasze stado w ryzach.
Kocham ją. I jestem wdzięczna, że przyszła i nas sobie wybrała. Moja maleńka, mądra laleczka.

Nawet kiedy sra w borówki.

Komentarze

  1. Wzruszylam sie, zwlaszcza przy borowkach.Dobrze, ze jestes.

    OdpowiedzUsuń
  2. Kolejna z moich ulubionych historii o zwierzętach :-)

    OdpowiedzUsuń
  3. Gucwińscy to Twoja rodzina??? Tak pięknie opowiadasz o naszych mniejszych braciach, Z prośbą o więcej :)



    OdpowiedzUsuń
  4. Ale jakie cwane dziecko! Zosieńka ma raj na ziemi.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz