1088

Dzień pierwszy po końcu świata.
Drogie Panie! Kuchnia należy dziś do nas.
Zacznijmy od nalania sobie kieliszka wina. Na pewno nie zaszkodzi, a może pomóc, kiedy szlag nas trafi.
Oczywiście istnieje prawdopodobieństwo, że mąż bądź niewielkie (lub wielkie, choć to mało prawdopodobne) dziatki zechcą się tu plątać w poszukiwaniu atrakcji, miski do wylizania czy lodówki do eksplorowania. Jest na to niezawodny sposób. Zapytajcie uprzejmym, pełnym słodyczy głosikiem:
- Chcesz pomóc, kochanie?
Efekt gwarantowany. Szczególnie mężczyźni poruszają się naówczas z prędkością światła. Mają przecież swoje, niezwykle ważne i niecierpiące zwłoki sprawy (na przykład napierdalanie do Niemców* z szybkostrzelnego działka). Problemem mogą być małoletnie – bardzo małoletnie, bo to szybko przechodzi – dziatki. Te możemy bez żenady zesłać mężowi na głowę, roztaczając mglistą obietnicę gigantycznego wora prezentów, które otrzymuje wyłącznie bardzo grzeczna progenitura. Czyli taka, co to się pod nogami nie plącze. I nie przesadzajmy z troską o rozwój. Dzień przy komputerze jeszcze nikomu nie zaszkodził. Jeśliby tak było, to co tu robicie?
Jeśli jeszcze tego nie zrobiłyście, to teraz jest znakomity moment, żeby napić się wina. I natychmiast nalać kolejny kieliszek. Na drugą nóżkę. Nie możemy, drogie panie, chwiać się kulawo przy serniku czy makowcu. Trzymajmyż pion.
Czynność tę można, a nawet należy, powtarzać wielokrotnie.
Dziś kuchnia należy do mnie, Ędwarda – mego wiernego asystenta – oraz radia internetowego, nadającego klasyczne ballady rockowe.
Z tym że Ędward nie przetrzymał współpracy z maszynką do mielenia maku, która jest de facto maszynką do mielenia mięsa i pamięta czasy mego zasmarkanego dzieciństwa. A warto podkreślić, że na tym padole łez niewiele jest takich, co to pamiętają. No niestety.
Maszynka zawyła niczym startujący Apollo 13, co zaowocowało natychmiastowym brakiem asystenta. Mimo że na blacie tryumfy święciły jajka, ser, masło i piana z białek (nie wspominając o skorupkach), czyli to, co tygrysy lubią najbardziej.
Na święta zawsze piekę wyłącznie klasyczne ciasta o prastarym rodowodzie. Co zresztą wychodzi mi najlepiej, bo jakoś nie mam ręki do tych nowomodnych dziwactw. Więc owszem, przekręcam ten mak dwukrotnie, a potem smażę. Kto mi zabroni. Nie używam żadnych gotowych mas makowych, raz do roku mogę się poświęcić. Za to kocham ser biały, co to go mleć nie trzeba. Moja wiekowa maszynka mogłaby takiego sera nie przetrzymać. A zamierzam jej używać do końca życia – w dodatku mojego.
Akurat złapałam chwilę przerwy. Serniki się upiekły i godnie spoczywają w cieple, żeby nie opadły (i tak opadną, ale będę miała czyste sumienie), mak – usmażony – stygnie w oczekiwaniu na rozkładanie, ciasto drożdżowe rośnie sobie, przytulone do kaloryfera. Właśnie doceniłam po raz kolejny ogromną kuchnię mojej mamy. gdzie kulturalna kobieta może sobie dolewać wina do woli, siedząc przy stole, a drożdże mogą bąblować na piecu kaflowym (nie takim do gotowania, tylko do ogrzewania pomieszczenia), dzięki któremu pieszczotliwie podgrzewane są od dołu. Kaloryfer zapewnia jedynie grzanie z boku, więc należy obracać. Rosną jakby z mniejszą pasją.
Wino w kieliszku się kończy, więc moje-waterloo bieży dolewać. Oraz przygotowywać jabłka, bo same się nie obiorą i nie pokroją, niestety. A zaczyn wyrósł nad podziw. To teraz mój ulubiony moment: miesić ciasto, a potem wydłubywać resztki spod paznokci. Ech, doloż moja, dolo…
Aha! Byłabym zapomniała! Pamiętajcie, że najsensowniejsza w czasie przygotowań świątecznych odpowiedź brzmi: NO I CO Z TEGO.
Wiecie, jakby się okazało, że jego mamusia robiła coś inaczej, Kaśka z pracy (ta lafirynda) robi to inaczej lub on zrobiłby to inaczej.
Czyli na sugestię: moja mamusia mełła mak 13 razy, a ty tylko 2, odpowiadamy: „no i co z tego?”. Hardcore, jeśli ktoś ma psychikę ze stali i kamienia:
- To pokaż mi jak, bo ja nie umiem.
Powodzenia.
* Wstaw sobie dowolne, może być kosmita.

Komentarze