Ciiiiii…

Mówię do Was szeptem, bo jestem zakonspirowana.
Wszyscy dyrektorzy i kierownicy oprócz mnie pojechali na dwudniową naradę i trafiło mi się najbardziej znienawidzone u nas zastępstwo – za szefa. Przekradłam się świtkiem (jeśli można mówić o jakimś świtku do jasnej cholery – leje enty dzień) do swojego pokoju i nawet radia nie włączam, może ktos pomyśli, że mnie nie ma.
Wczoraj po południu zadzwoniła sekretarka:
- Wszyscy pytają czy będziesz podpisywała korespondencję wychodzącą.
- Powiedz im, że umarłam i jestem analfabetką.

Wysłałam koło południa maila do moich kolegów i koleżanek kierowników w budynku:


Moi drodzy!
Zwracam się do was wszystkich z wielce uprzejmą prośbą, abyście postarali się wypchnąć wszystkie wymagające decyzji Szefa (któregokolwieka bądzia) sprawy dziś.
Ponieważ Szefów, jak wiadomo, nie ma jutro i pojutrze.
Jestem natomiast ja. I chciałabym jeszcze pożyć.
Że nie wspomnę o świadczeniu pracy na rzecz Archiwum X.

Będę zobowiązan. I oczywiście cała moja rodzina.

Dwie godziny później okazało się, że wybrałam nie tę grupę kierowników, którą chciałam i mail, zamiast do sąsiednich pokoi, trafił do wszystkich podległych mi kierowników w dwóch województwach… Radości nie było końca, naprawdę.
Przed piętnastą udałam się do naczelnego, nieśmiało popiskując:
- Szefie, a jakby co, to mogę dzwonić*?
- No pewnie.
Co za ulga, uffff…

Na marginesie, informacja dla zainteresowanych: znajduje finał historia, którą opisywałam parę dni temu – ta z odmową wykonywania poleceń. Delikatnie zasugerowałam szefowi, żeby – korzystając z nadarzającej się narady – porozmawiał chwilkę z przełożonym kierownika z miasta maryjnego i podpowiedział mu z wdziękiem, żeby się ciut uspokoili. Odmówił. Powiedział, że w poniedziałek mam napisać do niego (tego dyrektora z miasta maryjnego) pismo, że w związku z odmową wykonywania poleceń oraz skutecznym omijaniem meriutuum sprawy i nieudzielaniem odpowiedzi na nasze pytania, ma wyciagnąć konsekwencje służbowe od osób winnych zaniedbania.
No i się chłopak doczekał. Fikał, fikał, się dofikał.
A poważnie to jest mi trochę przykro i próbowałam odwieść szefa od tego pomysłu. To znaczy – fajnie mieć dyrekcję po swojej stronie, jasne. To bardzo wiele, kiedy szef stoi za tobą murem. Ale nie jestem zwolenniczką przywalania z aż tak grubej rury. I trochę się martwię, że im się dostanie. Uważam, że zawsze można się jakoś dogadać. Naprawdę szkoda, że tak się to kończy.

A teraz ciiiii… Idę, zgaszę światło i zastygnę nieruchomo jak waran.

* Nie podejmę sama żadnej decyzji, choćby mnie przypiekali żywym ogniem.

Komentarze