Cotkowi nie można odmówić czujności

Rzeczywiście nie mam siły pisać, bo coś się stało. Zresztą wszyscy zapewne spodziewają się, o kim będzie.

Krysia czuje, że jest Wam winna wyjaśnienie, ale nie może się zebrać, by o tym pisać, w związku z tym przywiązała mnie do kaloryfera w swoim pokoju, a sama przechadzała się w odległości metra poza zasięgiem moich rąk dzierżąc różne pyszne potrawy tak długo, aż rzężąc obiecałam, że się za to wezmę.

No to się niby wzięłam, ale nie mam zupełnie koncepcji, jak to napisać. Chciałam, żeby mimo wszystko było lekko w miarę i choć trochę przyjemnie. Przez 20 km od Krysinego domu układałam sobie różne zgrabne modele tej notki i wszystko psu na budę.

Krysia ma czerniaka.

Powiedziałam to wreszcie, może dalej już jakoś samo pójdzie.
Jestem wściekła.
Zła.
Zbuntowana.
Obrażona.
Mam żal.
Czuję gniew i pretensję.

W ciągu doby od uzyskania informacji Krysia przeszła etap apatii, załamania i chyba buntu. Nadal jest zachwycająca i dowcipna. Ale jakby zamglona.
11 czerwca ma zabieg. Potem materiał powędruje na histopatologię, która określi, jak ekspansywna jest zmiana.
A potem się zobaczy.
Ja to np. nic nie zobaczę, bo nie mogę na takie rzeczy patrzeć, postanowiłam, że wynik hispatu będzie kończącym sprawę incydentem.
Nie przyjmuję do wiadomości innego rozwiązania.
Więc bierzcie, do cholery te kartki, piszcie KRYSIA i na lodówki, szyby, monitory, szafki nocne i lustra. I niech nikt się nie waży mi sprzeciwić, bo w gniewie to ja jestem okrutna, bezlitosna i szkwał.

Krysia dziś mówi: nie rozmawiamy o raku. Oczywiście rozmawiamy.
Wpada koleżanka i przywozi książkę: „Żywienie w chorobie nowotworowej”.
Czuję, że mnie to złości.

Buntuję ją, żeby zajęła się sobą. Wiem, że to trudne, do cholery, ale chciałabym, żeby mogła wreszcie znaleźć jakieś miejsce tylko dla siebie, gdzie nie będzie musiała robić nic dla innych.

W środku mam zupełnie pusto, wiecie?
Podchodzę do tej notki kompletnie bez emocji. Jakby mi ktoś amputował kawałek odczuwania.
Jak to jest, że obcy z pozoru człowiek w tak krótkim czasie staje się tak bliski, że nowości z jego życia odbierają nam dech? Apetyt? Sen?

Czujemy się jak w magicznym trójkącie. Wciąż wymieniamy się informacjami, jak połączone niewidzialną nicią. Każda z każdą. Zbliżone człowieczeństwem.
Wiecie co wam powiem? Warto być człowiekiem. Dla takich wspólnych chwil, dla tego magicznego porozumienia, dla tej pewności, że jest ktoś, komu można zaufać.

- Oddałabym ci majtki – oznajmia mi Krystyna w czasie spaceru z zadziwiającą szczerością.
- Rozważę tę propozycję. Tymczasem poproszę Miriam Akavię. Albo Grodzieńską.

O 21.00 nagle zastyga jak żona Lota, a następnie zrywa się z niegodnym biblijnego słupa zapałem.
- Piwonie! Byłabym zapomniała! Ostatnio miałaś wziąć konwalie i nie wzięłaś!
- Daj spokój, już ciemno i leje.
- A w życiu!
Po chwili wraca szczelnie otulona w zielony sztormiak, z groźnym błyskiem w oku łapie nożyce i usiłuje oddalić się w wilgotny mrok.
- Błagam cię! Daj spokój. Albo nie! Daj mi szansę.
- Na co?
- Żebym mogła na blogu napisać, że przynajmniej kawy dałaś. Bo kwiatki obiecujesz i nie dajesz.
- O tyyyy… – syczy pod moim adresem w trakcie skoku przez próg.

Tu nastąpi koniec, bo nie mam pomysłu na morał.

Krysiu – nie wiem, czy uwierzysz, ale piwonie rozwinęły się w czasie jazdy do domu. Są cudne.

Komentarze