O tym, że spoko, spoko, jeszcze żyję

Z góry przepraszam, że narażam was na dłuższe oczekiwanie. Niestety sytuacja wygląda tak, że ten sposób postępowania będzie teraz jedynym obowiązującym. Zwyczajnie nie mam możliwości, żeby odzywać się częściej. Wczoraj na przykład wzięłam do ręki pierwszą teczkę z dokumentami o 7.45, a spojrzeć na ścianę naprzeciwko udało mi się dopiero o 13.30. Czyli bajka.
Haruję, jak wół.
Mam już pierwsze efekty, dodam – pozytywne. Jest całkiem spore grono osób, które po kilku zaledwie dniach zapałało do mnie pierwszą, najbardziej trwałą, miłością swojego życia. Aż miło widzieć, jak naprzeciw siedzi kierownik działu, bez zająknienia odpowiada na wszystkie moje pytania (znaczy – wie, zna się, ma to w głowie) i patrzy we mnie, jak w Najświętszą Panienkę. I to wcale nie znaczy, że się nie spieramy. Ale o to własnie chodzi. Oni widzą moje zaangażowanie, szanują je i cenią. Dostrzegają również, że nikomu spod ogona nie wypadłam, a moja wiedza na temat funkcjonowania firmy jest o wiele większa niż śmieli przypuszczać.
Przydają mi się właśnie wszystkie te sytuacje z życia, kiedy nie zamykałam uszu na rzeczy, które naówczas mnie nie dotyczyły. No a teraz dotyczą – o zgrozo! Uwierzcie na słowo – zakres moich obowiązków jest koszmarnie wielki.
Na bieżąco konsultuję się z kolegami i koleżankami z poprzedniego miejsca i zachwycona jestem tym, jak profesjonalnie udzielają mi pomocy. Dzięki temu wciąż jeszcze na powierzchni.

Oczywiście to nie tak, że jest wyłącznie kolorowo. W środę odbyła się pierwsza narada służbowa z wszystkimi osobami na stanowiskach kierowniczych, które pod nas podlegają. I doszło do jatki. Zastanawiam się, na ile było to zaplanowane, żeby wybadać, na co będzie można sobie przy mnie pozwolić. W każdym razie skończyło się źle, bo nieco przeszacowali założenia. Wydawało im się, że jeśli skoczą mi do gardła przeszłopięćdziesięcioosobowym zespołem (to część, nie całość), to polecą jak taran i nie zostanie po mnie ni pióra, ni puchu.
A figę!
Krew poszła na ściany i zgadnijcie, kto wrócił z tarczą, kto na tarczy.
Myślę, że temat fikania mamy już załatwiony. Przy następnej okazji załatwimy jeszcze dwie sprawy:
1. kiedy ja mówię, oni milczą,
2. kiedy oni chcą mówić, to mówią pojedynczo. Koniec wrzasków grupowych i machania rękami.

Tak, tak – płacę za to wszystko potwornym wyczerpaniem. Ale to dobry zespół, z którego wiele jeszcze można wyciągnąć. Musimy tylko ustalić właściwe priorytety, a do tego trzeba trochę czasu. Przekonać do czegoś półtora tysiąca ludzi, to nie jest bułeczka z masełkiem.

No to do roboty!
Ściskam goraco.

Komentarze