Koszmary codzienne

W zeszły wtorek wyszedł w Tatry mój kolega z pracy. Doświadczony w chodzeniu po górach, przewodnik, o znakomitej kondycji, fascynat. 2 lipca urodziło mu się drugie dziecko, więc postanowili w domu, że w trosce o rodzinę, zawiesi hobby na kołku. Wieczorem nie zszedł do kwatery. Żona zgłosiła zaginięcie.
Dowiedzieliśmy się o tym przypadkiem, w czwartek, kiedy już drugi dzień poszukiwali go ratownicy z psami. Pogoda była nieszczególna. Jak na złość wszystko działo się po stronie słowackiej.
Znaleźli go w piątek, z rozbitą w miazgę głową.
Ciężko mi o tym pisać. Miły, dowcipny chłopak, szalenie inteligentny człowiek, znakomity fachowiec, szef kluczowego w naszej firmie działu. Dla mnie osobiście – bardzo lubiany kolega, bez którego żadna impreza nie mogła się obejść. Ciepły, uśmiechnięty, zawsze pomocny. Miał 34 lata.
Zostawił, znaną nam świetnie, żonę i dwóch synków: czteroletniego i półtoramiesięcznego.
Nie możemy się otrząsnąć.
Nie możemy wyobrazić sobie, że już go nie będzie.

Spieszył się w swój ostatni, jak zaplanowali, rejs. Pożegnalny. Spieszył się tak bardzo, że ten jeden, jedyny raz w swojej karierze miłośnika gór, nie zrobił ubezpieczenia. Akcja ratunkowa obejmowała nie tylko pracę ludzi i zwierząt, ale także śmigłowców. Pogotowie wystawiło żonie kolosalny rachunek. Bombardowaliśmy ich tak intensywnie, że ustąpili z uznania części kosztów i nie policzyli pracy helikopterów. To była największa część faktury. Ale i tak do zapłacenia dostało 30.000 zł za akcję ratowniczą, a przed rodziną jeszcze wydatki, związane z pracą prokuratora, sekcją zwłok, sprowadzeniem ciała do kraju, pogrzebem. Jak opętani organizujemy pomoc finansową, zbieramy pieniądze między sobą i wyłudzamy je od kogo się da. Dziewczyna jest nauczycielką…
Od kilku dni wiszę na telefonie z prawnikami, przedzieram się przez przepisy podatkowe. Nie sztuka udzielić pomocy, stwarzając komuś następny problem w postaci ryczącego urzędu skarbowego.
Nie mogę powiedzieć – nasza firma zachowuje się przyzwoicie, wyciagnęliśmy część forsy z socjalnego, bombardujemy dyrekcję w Warszawie o wysupłanie pozostałych środków.

Zostało puste miejsce. Zamknięty pokój. Niepodpisana lista obecności.
Poranne spotkania z kolegami i koleżankami o smutnych oczach. Przy papierosie. Zwykle w milczeniu.
I dzieci, z których jedno nie będzie znało taty, a drugie zaraz go zapomni.
Szkoda.

Komentarze