1426

Drzewiej obiecałam, że zabiorę się za pewną rodzinną opowieść, tylko filmotekę odświeżę. Odświeżyłam. I zapomniałam. Na szczęście sobotnie, uporczywe rozmowy przy stole braci stryjecznych w postaci taty i Wojtka, wepchnęły mnie na właściwe tory. Tedy spieszę uzupełnić.
Podkreślam niniejszym, że najzacniejsza twórczość komediowa naszej ojczyzny stworzona została przez ludzi znających się na rzeczy. Tudzież - dobrze poinformowanych.

Dziadek mój, rocznik 1898, niekoniecznie zgodnie ze swoją wolą, został wcielony do CK armii. Jako że w poczatkach I Wojny Światowej był pracownikiem kolei (co zresztą kontynuował w Polsce Ludowej do emerytury), CK armia wysłała go pod Udine, czyli byle dalej od ojczyzny-nieboszczki, by strzegł wojskowych transportów. Wraz ze swoim przyjacielem wylądował na jakimś koszmarnym zadupiu, gdzie się owe pociagi zatrzymywało, coś tam sprawdzało i odprawiało w dalszą drogę.

I Wojna Światowa chyliła się ku upadkowi i nawet na rzeczone zadupie w ziemi włoskiej wieści o tym dotarły. Jak świat światem, ludzie potrafili przekazywać różne informacje, internet jedynie rzecz tę przyspieszył. Nie da się ukryć, że w dwóch młodych Polakach na obczyźnie i w służbie Najjaśniejszego Pana zakiełkowała myśl o powrocie do domu. Pozostał do opracowania jedynie koncept.

Dzieło nie było łatwe do wykonania. Odzieży cywilnej nie posiadali, a dwóch nieuzbrojonych żołnierzy, pętających się po Europie w czasie wojny (lub nawet świeżo po), byłoby kandydatami do natychmiastowego wykonania wyroku śmierci. Uzbrojonych - jeszcze gorzej. Cywili bez dokumentów? Nawet zakładając, że ubrania udałoby się im zdobyć - "czapa" się należała, może nie w tym samym dniu, ale do tygodnia sąd wojskowy zamknąłby sprawę.
Dziś wiemy już, jak to załatwić. Wszyscy oglądaliśmy CK Dezerterów.

Skąd zdobyli te oryginalne druki rozkazów wyjazdu (z pieczęciami - bez pieczątki żaden dokument, do dziś, nie jest ważny) - nie wiem. Nikt nie wie, podobno dziadek na ten temat zeznawać nie chciał. Można przypuszczać, że - jak to Polacy - uhandlowali. Ale pewności nie ma. W każdym razie mieli.
I zdarzyło się pewnego dnia, że do dziury, w której stacjonowali, przybył sam Najjaśniejszy Pan. To już nie był TEN* Najjaśniejszy Pan, tylko jego syn. TEMU się wszakże zmarło w 1916.

Dykteryjka
Owszem, prawdą jest, że polski żołnierz, wcielony siłą do CK armii, najczęściej niemieckiego nie znał. A hymn należało śpiewać. Owszem, prawdą jest, że polski żołnierz szeregowy karnie śpiewał pełną piersią: "Mam cię w dupie, stary dziaaaadu; mam cię w dupie, w dupieeeee, mam!". Natomiast polski oficer, również wcielony, stał w stosownej pozycji przed rzędem szeregowców i salutował z kamienną twarzą temu, że zwykły wojak ma w dupie Najjaśniejszego Pana. Wierchuszka, pochodzenia niemieckiego, nic nie rozumiała, więc - zwiedziona postawą oficerską - uważała, że wszystko jest w najlepszym porządku.
Koniec dykteryjki

Rozkaz przyszedł jasny. Okna zamknąć, okiennice zaryglować. Łbów, Polaczki, nie wychylać.
Gadaj zdrów.
Każdy chciał sobie Najjaśniejszego Pana pooglądać. Tedy, zgodnie z rozkazem, okna zamknęli, okiennice zaryglowali. Poza jednym. Na poddaszu. I stamtąd obserwowali, jak Najjaśniejszy Pan, w odległości nie większej niz 500 m, odbierał stosowny salut i rozdawał odznaczenia. Rzecz była niepowtarzalna.
Zeznał ponoć dziadek, że w pewnym momencie zarejestrował koło siebie ruch. Spojrzał w bok... a tam jego serdeczny druh ściagnął gacie i przez okno wystawił gołą dupę, posyłając Najjaśniejszemu Panu pewną sugestię...

Korzystając z zamieszania zabrali karabiny i naradziwszy się, co do celu podróży, odprawili dwa ostatnie pociągi. Ponieważ uznali, że będą poszukiwani w kierunku ojczyzny, pociąg tam zmierzający, niezgodnie z rozkładem jazdy wypuścili jako pierwszy. Sami zaś wskoczyli w biegu (lokomotywy - puf, puf - nie były przesadnie zrywne) do składu, ruszającego w kierunku Triestu. Wraz ze stosownym rozkazem. Nieomal prawdziwym.

W Budapeszcie (tak! naprawdę! jak w filmie!) zostali - ku swej ogromnej radości - rozbrojeni. Legalnie. W zamian otrzymali na tę okoliczność stosowne dokumenty. Nie balowali tam jednak jak w filmie, ale - korzystając z kolejnych blankietów - ruszyli ku Polsce. Dziadkowi pozostał jedynie rewower, na który znajomy krawiec zrobił mu specjalną kieszeń... między nogami. Gatki mundurowe CK armii miały podobną konstrukcję, jak dziś raperskie. W kieszeni tej do kraju przybyła broń i zapasowe naboje.

Nie dojechali do centrum Krakowa. Na dworcu głównym stacjonowało przecież wojsko. Wyskoczyli wcześniej, pożegnali się serdecznie i ruszyli każdy w swoją stronę. Dziadek dotarł do rodzinnego domu niezbyt świeży, został radośnie powitany przez protoplastów i padł. Ponoć spał dwa dni. Gdy wstał, przed swe oblicze wezwał go ojciec i zapytał surowo o dalsze plany. Co miał odpowiedzieć? Miał kilku braci, samych żołnierzy (jeden ze stryjów mojego taty - Henryk - zginął później w Katyniu). Zameldował więc mojemu pradziadkowi, że zamierza zaciągnąć się do powstającego właśnie wojska. Polskiego wojska. Zyskawszy aprobatę, poinformowany, gdzie punkt się w stołecznym mieście Krakowie znajduje, odmaszerowal do matki, która przewidująco wyprała i wysuszyła już mundur, a oderwawszy od czapki austriackiego "bączka", w jego miejsce przyszyła małą, biało-czerwoną tasiemkę.
Matki w takich przypadkach nie mówią zbyt wiele.

Dziadek rewolwer włożył za pasek spodni, stawił się w punkcie rekrutacyjnym, zameldował stosownie, został skatalogowany i odesłany do służy. Na odchodnym dowódca zasugerował, żeby sobie kawałka tyłka nie odstrzelił. Na dictum, że dziadek niestety nie posiada kabury, wyrozumiale podpowiedział:
- A papierosy, żołnierzu, macie?
- Mam.
- To idźcie na Planty, wielu tam rozbrojonych szwabów się włóczy i z pustymi kaburami nie ma co zrobić.
Tako dziadek uczynił. Za dwie paczki papierosów przehandlował z jakimś byłym austriackim żołnierzem kaburę. I ta kabura, i ten rewolwer służyły mu dobrych parę lat. Aż do czasów, gdy wylądował w szkole oficerskiej. Tam kazano mu je zdać i otrzymał w to miejsce uzbrojenie, przewidziane regulaminem. Była to broń, jedna z dwóch, z którą rozstawał się z żalem. O tej drugiej - wygranej w zawodach konnych dubeltówce, którą z rozsądku porzucił z poczatkiem II Wojny - pisałam już wcześniej.


* Franciszek Józef I z Bożej Łaski cesarz Austrii, apostolski król Węgier, król Czech, Dalmacji, Chorwacji, Slawonii, Galicji, Lodomerii i Ilyrii, król Jerozolimy etc, etc..., arcyksiążę Austrii, wielki książę Toskanii i Krakowa, książę Lotaryngii, Salzburga, Styrii, Karyntii, Krainy i Bukowiny, wielki książę Siedmiogrodu, margrabia Moraw, książę Górnego i Dolnego Śląska, Modeny, Parmy, Piacenzy, Guastalli, Oświęcimia i Zatora, Cieszyna, Frulii, Raguzy i Zadaru,
uksiążęcony hrabia Habsburga i Tyrolu, Kyburga, Gorycji i Gradiszki, książę Trydentu i Brixen,
margrabia Łużyc Dolnych i Górnych oraz Istrii, hrabia Hohenembs, Feldkirch, Bregenz, Sonnenbergu,
pan Triestu, Cattaro i Marchii Słoweńskiej, wielki wojewoda województwa Serbii, etc, etc...

Komentarze

Prześlij komentarz