1993

Zastanawiam się często - wiadomo, taki zawód - nad językiem, którego używają osoby piszące książki. Pomijam oczywiście kwestię ewidentnych błędów, jakie jestem w stanie wybaczyć autorowi, ale korekcji i redakcji nigdy, choć z drugiej strony rodzi się we mnie obawa, że autor, który wydał ze dwie, trzy książki, a wydawnictwo na tym zarobiło, zaczyna czuć się tak ważny, że przestaje słuchać redaktora, w miejsce czego informuje, że jeszcze słowo, a zabierze swoje zabawki i wyniesie się do innej piaskownicy. Tak powstaje, jak przypuszczam, większość kulfonów wydawniczych na naszym rynku książkowym. Trudno mi bowiem uwierzyć, choć oczywiście i w tym zawodzie - jak w każdym - zdarzają się fachowcy i zwyczajne palanty, że w miarę doświadczony redaktor czy korektor nie dostrzega ewidentnych błędów, o które potykam się co krok. To jest naprawdę żmudna robota, godziny dziubdziania, ślęczenia nad słownikami i sprawdzania, co na to poradnia językowa. (O błogosławiona elektryfikacjo miast i wsi, która dałaś nam dostęp do profesorów-językoznawców niemal 24 h na dobę). Nawet wyjątkowy kmiot się w końcu ostuka. Przynajmniej trochę.

Właściwie więc nie chodzi mi o te ewidentne błędy czy niezgrabności w, dajmy na to, prowadzeniu dialogów - najsłabszej części wytworów beletrystycznych. Chodzi mi raczej o postrzeganie języka jako tworzywa, które pozwala na uwiarygodnienie opisywanych historii.
Bo książki muszą być spójne. Nie chodzi tylko o zwracanie uwagi na strój bohatera w odniesieniu do pory roku czy doby, nie tylko o jakąś spójność miejsca i czasu. Problem w tym, że większość piszących najwyraźniej nie zdaje sobie sprawy, że język jest zwierciadłem rzeczywistości i musi być adekwatny do tego, o czym autor chce opowiedzieć. Będzie przykład, by wyjść poza bełkotliwą teorię.

Ku zdziwieniu Oisaja, już lata temu zabrałam się za czytanie Ziemiańskiego, który w odbiorze Janka jest skrajnym szowinistą, więc czytanie takich książek przeze mnie wydaje mu się nieco dziwne. To ja się wytłumaczę. Otóż czytam z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że nie wypowiadam żadnych sądów na tematy, na których się nie znam, więc by móc porozmawiać o antyfeminizmie Ziemiańskiego, czuję potrzebę zapoznania się z jego działalnością. Mam tak ze wszystkim. Jeśli nic nie wiem lub mało wiem o jakieś sprawie, to milczę. Zwyczajnie - cóż mogę mieć do powiedzenia.
Natomiast po drugie... Czytam, bo to wcale nie są złe książki. "Achaja" i jej kontynuacja w postaci "Pomnika cesarzowej Achai" (właśnie wyszedł tom IV tej drugiej części) są dziełem dość monumentalnym. Tomy miewają po 600 i więcej stron, a ukazało się już siedem. Ziemiański naprawdę potrafi radzić sobie z akcją, prowadzić niezależne wątki tak, by gdzieś w końcu spleść je w węzeł wspólnych wydarzeń, czasem dość zaskakująco zresztą, co mogę powiedzieć z pełną odpowiedzialnością, bo uważam się za człowieka w miarę przyzwoicie oczytanego, więc większość rozwiązań przychodzi mi do głowy zanim autor tam dobrnie i potem jest przykro*. Powielanie schematów jest słabe, powiadam Wam. Dlatego właśnie nie potrafię pojąć fenomenu Harlequinów w literaturze i komedii romantycznych w kinie.

Tak, owszem, Jasiek ma stuprocentową rację w sprawie szowinizmu. Wszystkie achajowe książki napisane są z punktu widzenia kobiety, o którym autor nie ma zielonego pojęcia i to aż do bólu (co jest dość dziwne), więc zdarzają się chwile, że wysychają mi ślinianki. Bywa tak głupio, że głupiej być nie może. Reakcje bohaterek są żałośnie stereotypowe i poddają mi przypuszczenie, że Ziemiański w domu zwykł wołać do żony:
- Zośka, jeszcze ze stołu niesprzątnięte? Bo nie dam na podpaski!
Po czym walić przebiegającą ze szmatą Zośkę w tyłek, obleśnie rechocząc. Najchętniej, gdy akurat zaprosił kolegów na mecz i wagon piwa.
Ani śladu granic prawdopodobieństwa, jak w danym momencie mogłaby zachować się kobieta. A już erotyka tych powieści po prostu woła o pomstę do nieba. Spuśćmy na to zasłonę milczenia.

Jednak tym, co zadziwia mnie najbardziej, jest język. Zarówno sam autor, jak i kolektyw wydawniczy zdają się nie mieć zupełnie pojęcia o pewnej fundamentalnej sprawie. Otóż język w swej konstrukcji, jak wspomniałam powyżej, jest zwierciadłem rzeczywistości. Odbija ją po prostu i to w sposób dosłowny. To dlatego właśnie mówi się coraz głośniej o tym, że język polski jest patriarchalny - on dokładnie pokazuje codzienność naszego kraju. Żeńskie końcówki, które coraz intensywniej dorywają się do głosu, są celem licznych ataków i niesmacznych żartów. A to tylko pokazuje, że nasz świat się zmienia: za sterami samolotów zasiadają nie tylko piloci, ale też pilotki, w rządzie zasiadają nie tylko ministrowie, ale też ministry itp. Męski opór przeciw żeńskim końcówkom jest dla mnie całkowicie zrozumiały - oto wymykają się z rąk ostatnie bastiony. A są, ci oponenci, o czym może jeszcze nie wiedzą, na przegranej pozycji. Bo zmian powstrzymać się nie da.

Tymczasem Ziemiański opowiada o świecie kobiet, które (wyłącznie!) obejmują najwyższe urzędy, stanowią armię, sprawują władzę. I kompletnie nie przenosi tego na rodzinę, gdzie pierwsze skrzypce grają ojcowie, oraz na język właśnie. Żołnierze u niego biegły, oficerowie rozkazywały itd. Powiadam Wam, że to niemożliwe! Jeśli oś nacisku w tych społecznościach przenosi się na stronę damską, to język nie może być męski, to zwyczajnie nielogiczne. Skąd wzięło się słowo "żołnierze", skoro desygnat nie istnieje?! Wyobraźcie sobie, że o ogóle posłów w Polsce mówi się "parlamentarzystki". Bez względu na płeć. Idiotyczne? Dziwne? Nienaturalne? No pewnie! Skoro kobiety zyskały tu prawo wyborcze zaledwie 96 lat temu, to nie mogły zdominować języka tak, by najważniejsze funkcje w kraju miały w nazwie żeńską końcówkę. To samo zresztą działa w drugą stronę. Czy przyszłoby Wam do głowy, by o ogóle osób, sprawujących pieczę nad dziećmi w wieku 3-5, mówić "przedszkolanie"? Czy ten rzeczownik w ogóle posiada formę męską? Nie! Oto zawód od zawsze zdominowany przez kobiety, więc mówimy "przedszkolanki", mimo że (z czego bardzo się cieszę) coraz częściej garną się do niego fajni faceci.

"Żołnierze biegły i strzelały" u Ziemiańskiego brzmi źle, sztucznie i niewiarygodnie. Żołnierki po prostu eksplodują mi w mózgu, gdy tylko dotykam okładki. I oficery. I wszystkie inne ważne słowa, choćby na pierwszy rzut oka nam, obecnym czytelnikom i czytelniczkom, wydawały się trochę udziwnione. Bo tam, gdzie dzieje się akcja powieści, takie właśnie nazewnictwo byłoby oczywiste.
No i głową rodziny za żadne skarby świata nie mógł być ojciec.
Bo głową państwa nigdy nie był cesarz ani król.
Niby niewiele, a jednak daje w dupę.

* Tak, spierdolił koniec pierwszej trylogii, to było żenujące i smutne, ale my przecież nie o tym.

Komentarze

  1. Nic nie poradzę, sorry bardzo, ale ministra mię śmieszy niezmiennie :P

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Być może. Słowa, które pojawiają się w języku niektórych śmieszą, u innych wzbudzają sprzeciw. Wtedy wkracza uzus i weryfikuje. Kto wie, czy np. za 50 lat śmiechu nie będzie wzbudzało nazywanie ministry ministrem? Pewnie oniegdysiejsi Polacy nie pojęliby, z jakiego powodu mówimy o kupie "stolec", a o pomieszczeniach w podziemiach budynku "piwnica".

      Usuń
    2. Prawda? A określenie "kobieta" było kiedyś obraźliwe - pochodziło od kobyły.

      Usuń
    3. Bardzo przepraszam, ale skoro stolec został wywołany, to nie mogę się powstrzymać:
      http://pl.wikipedia.org/wiki/Bristolska_skala_uformowania_stolca

      Usuń
    4. Och! Piękne. Nie zdawałam sobie sprawy. Wątek fekalny przybrał całkowicie nową formę.

      Usuń
  2. To ja, podczytująca skrycie, podrzucę rzecz, która mnie bawi niezmiernie od publikacji, a trafia w większość moich bolączek związanych z Fapają: http://niezatapialna-armada.blogspot.com/2012/08/185-eb-jak-bania-czyli-ksiezniczka-w.html i dwie dalsze części. Polecam. (To nie jest autoreklama, jestem fanką NAKWy od wielu lat)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzię dobry, dzię dobry. Cieszę się, że sprowokowałam Cię do dania głosu.
      Bardzo chętnie zapoznałabym się z całością argumentacji, jednak nie mogę z uwagi na tło. Oczywiście rozumiem przywiązanie do DOSowskich pierwocin, ale tego nie da się ogarnąć. Ostatnio udało mi się rzecz wytłumaczyć własnemu, prywatnemu pracownikowi, który posiada zacięcie naukowe, na okoliczność czego prowadzi bardzo fajną stronę... na czarnym tle. Posadziłam go przed monitorem i wystarczyły krótkie, żołnierskie słowa, poparte przykładami doświadczanymi - ergo: obyło się bez bicia w głowę.
      Polecam Twojej łaskawej uwadze.

      Usuń
    2. A to rzeczywiście może być problem, szkoda, bo uwag, nie tylko zabawnych, ale i naprawdę trafnych, nie można odmówić analizatorom.

      Usuń
    3. PS Jak napisałam: to nie jest mój blog.

      Usuń
    4. Jest problem, jest. Dla mnie duży. Staram się czytać dwa blogi na czarnym tle i ciężko mi idzie :(

      Usuń
  3. Żołnierki kojarzą mi się z obuwiem (nie wiem skąd? były takie buty??), a u mojej córki w szkole jest... pan świetliczanka:))) (chociaż słyszałam też jak mówią o nim "pan świetlicowy")

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Żołnierki nie są słowem nowym, poszukaj sobie wypowiedzi kobiet, uczestniczących w Powstaniu Warszawskim - pojawiło się ich sporo w związku z ostatnim dziełem filmowym na ten temat.
      Co do butów - nie wypowiadam się. Ja mam po prostu glany.

      Usuń
  4. Z lekkim oporem, ale jednak przyjmuję, że to się zmienia (acz dopóki mogę, sama jednak używam form bardziej konwencjonalnych). Problem mam jednak z wyrazami, które są już znaczeniowo "zajęte", jak premiera czy pilotka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A ministra? Ministra Cię rusza???

      Usuń
    2. Ministra jest innego rodzaju, bo nie jest to słowo, które już funkcjonuje z innym znaczeniem. Dlatemu prościej mu wejść do słowników i mniejszy znajduje we mnie opór.
      Premiera, bez kontekstu, nadal jest dla mnie raczej wydarzeniem teatralnym, tak jak pilotka raczej nakryciem głowy niż kobietą pilotem.

      Usuń
    3. To jest argument, który śmieszy mnie najbardziej. Tu, w kraju homonimów, synonimów i wieloznaczności. Tu, w kraju kontekstu - jazdy obowiązkowej.
      Pewien żarłok nienażarty
      raz wygłodniał nie na żarty,
      więc napisał list na płocie,
      że ochotę ma na płocie.
      Teraz na brak ryb narzeka,
      bo daleka rybna rzeka.

      :D

      Usuń
    4. Cieszę się, że dostarczam Ci radości :)

      Lubię w języku polskim to, że w codziennym użyciu mamy więcej słów niż anglojęzyczni, którym do porozumienia się ze światem wystarcza: go, put, do, have, i ze trzy inne.

      Usuń
    5. Niektórzy sądzą, że nam wystarczy jedno. Kurwa ;)

      Usuń
  5. Mówiłem, że spierdolił :)
    Ale czyta się to łatwo, miło i dość przyjemnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Achaję" to akurat czytałam lata temu, zaraz po premierze. Stąd zgodziłam się w pełni z Twoją opinią (od strzału). Staram się jakoś tego bronić, choć nie jest łatwo.

      Usuń

Prześlij komentarz