A w pracy…

Spotkanie biznesowe, które zaplanowałam na pół godziny, trwało dwie i pół. Co zdezorganizowało mi pracę na cały dzień. Okropnie nużą mnie takie czynności. Oczywiście wiem, że w negocjacjach już tak jest, że – by uzyskać zaplanowane przez siebie cele – trzeba nabić w cholerę piany, ale najchętniej przyszłabym i powiedziała:
- Moje stanowisko jest takie i takie. Dawać albo wypad.
I oni by dali albo wypadli.
Ale figa.
Siedź, zęby susz, miej coś do powiedzenia na każdy temat. A im interlokutor reprezentujący poważniejszą firmę, tym piana w ustach ma większą objętość. Nie zdążyłam przed spotkaniem zjeść śniadania, więc starałam się nie skupiać na burczeniu w brzuchu. Po dwóch godzinach już BARDZO chciało mi się siku. No i byłam jedyną kobietą, więc zagrania w stylu „solidarność jajników” nie wchodziły w grę.
Poza wszystkim sądzę, że nieźle nabijam sobie punktów u mojego bezpośredniego dyrektora. I dobrze. Przyda się, jak znalazł, w okresie premiowym.

Tymczasem wyszarpałam naczelnemu z gardła trochę dodatkowej kasy dla moich pracowników, co łatwym nie jest, bo skąpy psiakrew, jakby ze swojego dawał.
Za ścianą radość, jak po wygranej w totka.
Zaoferowano mi masaż i całowanie po gołym tyłku.
Rozważę.

Komentarze