2234

Od jakiegoś czasu noszę się z pomysłem na tę notkę, lecz najpierw zgubiłam artykuł, stanowiący punkt wyjścia, a potem jakoś nie miałam weny. Jednak cały czas coś mnie swędziało, a to niechybny znak, że tematu nie da się zakopać pod dywan. Nie w mojej głowie. Zaznaczam, że to jest sprawa, która mnie nie dotyczy. Od dawna już nie mam małych dzieci, przestał mnie interesować permanentny gil u nosa, moje problemy i lęki są zupełnie inne. Jak ułoży sobie życie? Czy znajdzie dobrą pracę, która da jej niezależność? Czy pokocha właściwego człowieka? Czy będzie szczęśliwa i bezpieczna? Wokół tego krążą obecnie moje myśli - czyli raczej z grubej rury.
Ale.

Ale czasem coś mnie jednak wkurwi.

Przeczytałam bowiem zupełnie przypadkowo wpis młodej mamy. Nie, żebym była zwolenniczką olewania dziecięcych chorób, skąd. Ale naprawdę nie można patrzeć na wszystko tak jednostronnie i oceniać (źle) każdego, kto robi inaczej niż autorka [1].
(...) jedno mi się udało - pisze. - Nie osądzam.
Wręcz przeciwnie. Niestety nie tylko osądza, ale również odsądza (od czci i wiary), zarzuca i poniża. Tak mnie to zeźliło, że w pierwszym odruchu pomyślałam: Ty głupia smarkulo z dobrze sytuowanej klasy średniej, co ty w ogóle wiesz o życiu, żeby zabierać głos?! A potem zrobiło mi się wstyd. Bo po pierwsze - zachowałam się schematycznie, a po drugie - wiedziałam przecież, że kierują nią dobre pobudki. To nie jej wina, że dąży do rozwiązań głupio [2].

Gdzie naprawdę tkwi problem, związany z przyprowadzaniem do przedszkola chorych dzieci? Tym powinniśmy się zająć najpierw, zanim ruszymy z pouczaniem, radami, sądami i słusznym gniewem. Od razu podkreślam, że rozmawiamy o w miarę ustabilizowanych emocjonalnie rodzicach, którzy nie czyhają o poranku na możliwość pozbycia się ukochanej pociechy z kwadratu [3]. Rozmawiamy o takich ludziach, co to martwią się gilem, że nie wspomnę o zapaleniu płuc. Dlaczego oni prowadzą do przedszkola chore dzieci, zamiast zostać z nimi w domu, poczytać książeczkę, przykryć kocykiem i dać pociesze spokojnie wyzdrowieć? Bo nie mają lub nie widzą innego wyjścia.

Dawno już nie żyjemy w czasach, gdy człowiek mógł spokojnie wziąć tzw. opiekę. Naprawdę dawno, bo ja też nie mogłam. Błogosławiona Matko, która gardło sobie podrzynałaś (Dibbler) i wydłużałaś dobę do czterdziestu godzin, łącząc opiekę nad chorą wnuczką z zajęciami w domu oraz pracą zawodową w dwóch miejscach! Gdyby nie Ty...


Niestety nie miałam nikogo innego, kto mógłby mnie zastąpić w opiece nad dzieckiem. Na szczęście miałam Mamę. Ale nie każdy ma. Koleżanki, znajome sąsiadki też najczęściej pracują. A nawet jeśli nie, to nie mają obowiązku niańczyć niczyjego chorego dziecka. Może zrobią to raz, ale nie ma co liczyć na bezinteresowną, stałą pomoc.

Wychowywałam przedszkolne dziecko sama. Wierzcie lub nie, ale w tym czasie w moim życiu nastąpił kataklizm i... praktycznie nie miałam znajomych. 95% z nich śmiertelnie się na mnie obraziło za zakończenie małżeństwa z panem Wu i niektórzy mieli nawet na tyle odwagi, żeby rzucić mi to w twarz [4]. Zostałam sama jak palec ze swoim nieszczęściem, trudami codzienności, małym dzieckiem, własną samotnością, bólem, poczuciem beznadziei, wrażeniem bezwartościowości i braku perspektyw. Na palcach jednej ręki mogłabym policzyć bliskich, którzy trwali. Jestem im za to wdzięczna jak cholera. Ale pracowali i byli prawie wyłącznie bezdzietnymi mężczyznami [5].

Przeciwko komu tak naprawdę powinien obracać się nasz słuszny gniew? Otóż przeciwko systemowi. Specjalnie nie piszę, że pracodawcom, bo oni nie zawsze są winni, czasem zwyczajnie ich nie stać na utrzymywanie wiecznie nieobecnych rodziców. To nasze państwo, rękami rządzących [6] zgotowało nam ten los. Jeśli nie jesteśmy bardzo wysoko wykwalifikowanymi specjalistami - i to najlepiej w niszowej dziedzinie - nie mamy co liczyć na gwarancję zatrudnienia.

Dygresja
Nie oczekuję odpowiedzi - udzielcie jej sobie sami, do lustra. Ilu z Was zobowiązało się, że będzie świadczyć pracę z domu, podczas choroby dziecka? Bo to jest jakieś wyjście i w niektórych sytuacjach można. Mam znajomą, która tak robiła i nikt jej nawet kijem nie tknął przez dwie ciąże (na L4) oraz okres przedszkolny dwóch pociech. Tatuś w niebycie, żebyśmy mieli jasność.
Koniec dygresji

Fajnie dywagować o stracie pracy, gdy jest Was do tego dwoje i ewentualna utrata źródła dochodu wpłynie na Wasze życie, może nawet bardzo istotnie, ale jednak nie zdechniecie z głodu. Ja byłam sama. Moja najniższa krajowa to było być albo nie być nas obu. I daję Wam słowo, bywało pod górę fhuj.

Nie wiesz, jak mi ciężko - sugeruje autorka. I ja się z tym zgadzam. Nie wiem. Ale ona też nie wie, jak ciężko jest osobom, które czytają jej tekst. Być może nawet nie może sobie tego wyobrazić [7]. Zatem podsuwanie prostych, zdawałoby się, rozwiązań jest - ujmując kolokwialnie - chybione.

Finalnie pojawia się argument, by każdy traktował innych tak, jak sam chciałby być traktowany. Czy zatem chciałabyś (autorko), by ktoś, nie znając ni w ząb twojej sytuacji, dawał ci dobre rady tonem nieznoszącym sprzeciwu?!

Co robicie, drodzy rodzice przedszkolaków, by załatwić sobie jakąś samopomoc? Organizujecie się? Podrzucacie sobie nawzajem chore dzieci? Umawiacie się na dyżury - raz ja tobie, raz ty mnie? CZY ROBICIE COŚ DLA KOGOŚ?! To są naprawdę kluczowe pytania w dzisiejszych czasach. Nie zauważyłam w omawianym wpisie ani jednego zdania, które proponowałoby konstruktywne wybrnięcie z impasu. Nie zauważyłam woli pomocy bliźniemu.

I jeszcze jedno, choć może niektórzy z Was mnie za to znienawidzą. Otóż - naprawdę - katar to nie jest choroba. Etap przedszkolnego gila do pasa od jesieni do wiosny jest dziecku POTRZEBNY. I, bądźmy szczerzy, tak bez demonizowania - najczęściej to jest właśnie gil, a nie zapalenie płuc. Ręka do góry, kto ma starsze i zauważył, że przestały bez przerwy zapadać na wszelkie możliwe infekcje. Jakoś trzeba budować system odpornościowy i nie zrobi się tego w czapeczce, pod kołderką, w domu. Serio, serio. Bakterie i wirusy wszystkich krajów - łączcie się.



[1] A robi w ten sposób, bo ma możliwości. Gdyby nie miała, toby nie robiła i cicho siedziała.
[2] Dekonstruktywne granie na emocjach w miejsce konstruktywnych działań uważam za głupie i co mi zrobicie.
[3] Bo na to żadne wpisy blogowe nie pomogą.
[4] Serio, serio. Potem przepraszali, ale co z tego.
[5] Ergo: zaopiekuj się moim chorym dzieckiem. PANIKA.
[6] Których sami wybieramy i zmierzmy się z tym.
[7] Czytałam ostatnio artykuł o rodzicach, którzy mieli troje dzieci, z czego dwoje chore na tzw. choroby rzadkie - w stanie terminalnym. Oboje bez pracy, bo nie można jej było połączyć z 24-godzinną opieką. Gdy wyznali, że czekają na śmierć własnych dzieci, coś mi pękło w środku i już nie jestem tym samym człowiekiem.

Komentarze

  1. Przeczytałam tamten wpis i powiem tak. Chore dzieci w przedszkolach to jest sytuacja z gatunku błędne koło i dawanie złotych rad jest co najmniej krępujące. A przynajmniej powinno być. Nie przypomniam sobie, żebym spotkała rodziców, którzy przyprowadzali chore dziecko do przedszkola, bo mieli taki kaprys, natomiast dobrze znam kilka mam, które były w naprawdę tragicznej sytuacji i naprawdę nie miały wyjścia. I pewnie, że mi to nie pasowało, bo świeżo wykurowane dziecko za tydzień znowu kaszlało i smarkało oraz gorączkowało, ale chyba by mi gęba uschłą, gdybym tej jednej czy drugiej mamie ośmieliła się coś na ten temat powiedzieć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dorotko... czy ja Ci już mówiłam, że jesteś DAMĄ?

      Usuń
    2. Staram się Asiu, choć czasem słoma z butów wychynie niespodzianie ;-)

      Usuń
    3. Musi w tajemnicy, bo nigdy nie trafiłam na tę chwilę :)

      Usuń
  2. Szczerze mówiąc nie mam bladego pojęcia, co ma zrobić matka chorego dziecka, która przyprowadza to dziecko do przedszkola, bo nie ma go z kim zostawić. Jednak rozumiem rodziców, którzy mają ochotę dusić matki dzieci całych w kropki, których rzekomo jeszcze przed chwilą nie było, hihihi. Lub też rodziców, którzy wśród chochotów przebierają lecące przez ręce dziecko, które całą noc spędziło na kibelku srając i rzygając, takie śmieszne, boki zrywać. Lub też rodziców, którzy zielonego gila i szklane rozgorączkowane oczka tłumaczą alergią.

    Co do ostatniego to kiedyś pizgnęłam nauczycielowi o biurko wynikiem testów alergicznych i kalendarzem pylenia. Wcześniejszego dnia chciał mnie wraz z mym czerwcowym zapaleniem oskrzeli wynikającym własnie z koszmarnego uczulenia na trawy wyrzucić z lekcji, bo nie szanuję kolegów i koleżanek i zarażam wszystkich.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiele różnych niespodzianek może nas czekać, prawda?
      (Czemuś czuję, że i tak nie uwierzył)

      Usuń
    2. Nastawiony był mocno sceptycznie, ale przynajmniej przestał zrzędzić.

      Usuń
  3. Jako mama przedszkolaka wypowiem się, choć przeważnie milcze. Też czytałam ten wpis i jakoś mnie rozdraznil. Otóż katar katarowi nierówny. Kiedy w zeszłym roku przedszkolnym ściśle przestrzegalam zasady niepuszczania do przedszkola dziecka z katarem okazało się, że Junior ma ze 30% frekwencji i problemy z adaptacją w grupie. Bo po roku nie znał dzieci, nie znał przedszkolnych obyczajów i w niczym nie uczestniczył. W końcu przedszkolne nauczycielki zasugerował, żeby przepraszać z katarem. I tak, w szatni widzę te dzieci kaszlace jak gruźlicy i zasmarkane po pas. A mój jest zasmarkany od września do kwietnia, ale tylko po pachy. I ma zdiagnozowano alergię na alternaria. Zaznaczam zam, że nie puszczam do przedszkola z gorączka i na lekach przeciwgorączkowych. A wszystkim wymagającym zostania w domu z dzieckiem z katarem życzę , żeby mieli zaplanowaną operację, ale chirurg musiał zostać w domu z zasmarkanym dzieckiem i termin przepadł. Albo przyjechali do sądu z daleka na ważną rozprawę, ale sędzia nierzuszdl, gdyż jak wyżej... AEL

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Gdzieś jest taka linia, za którą bałabym się przejść.
      I tak, też puszczałam z katarem, a z gorączką nie.

      Usuń
    2. Konstruktywnie, tyle że drogo, to było w prywatnym żłobku, do którego chodziła moja wnusia. Rodzice mogli się zdeklarować, czy dopłacają abonament za opiekę domową w nagłych wypadkach. Problem polegał na tym, że abonament trzeba było płacić cały rok, i to chyba 350 zł, więc stanowczo nie wszyscy korzystali. Ale w razie potrzeby poranny telefon do żłobka pt. "glut do pasa" w ciągu godziny sprowadzał na próg domu którąś z opiekunek, którą dzieci znały, bo w razie braku zapotrzebowań domowych wszystkie normalnie pracowały na miejscu w żłobku jako nadmiarowe. Czyli da się... a że nie za darmo? Jak do wyboru była utrata pracy, to wynik kalkulacji był dla niektórych dosyć jednoznaczny.

      Usuń
    3. Rewelacyjny pomysł, choć rzeczywiście drogi. Z drugiej strony - jak dziecko zaczyna być chore przez trzy tygodnie w miesiącu, to jednak tani. Problemem zawsze pozostaje ten odsetek rodziców, który nie ma luźnych 4.200 zł rocznie. O nich głównie myślę.

      Usuń
    4. A nie, nie można było zmonopolizować takiej opiekunki dla własnego dziecka na 3 tygodnie, bo ich było ze 3 na cały żłobek. One funkcjonowały na zasadzie zupełnie awaryjnej: "masz pierwsze dwa dni opieki zapewnione i myśl, co dalej". Ale jak się dołożyło jeden dzień urlopu i weekend, to większość trzydniówek dało się załatwić tą metodą. No i dzieciaki trochę mniej chorowały, bo ani się nie doziębiały w tych pierwszych dniach, ani nie przynosiły najbardziej aktywnego gluta do grupy. Te abonamentowe, rzecz jasna...

      Usuń
    5. Ech... wszystko zawsze rozbija się o kasę.

      Usuń
  4. Jak wszędzie, są rodzice, którzy na najmniejsze kichnięcie reagują tygodniowym zatrzymaniem potomstwa w domu, oraz są tacy, którzy przyprowadzają ewidentnie chore. I tak i siak przegięcie. Zawsze i jedni i drudzy będą, nie ma po się denerwować, świata nie zbawimy :)
    p.s. Jakie to szczęście, że mogę pracować z chorym dzieckiem na pokładzie, cóż, że praca to wtedy raczej gówniana...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja nie chcę zbawiać świata. Chcę tylko, żeby ludzie próbowali zająć się czymś konstruktywnym zamiast ocenianiem innych.

      Usuń
  5. Anonimowj miód na serce... Tak być jedyną do opieki to wyzwanie. Choć w szkole katarów mniej Anonimowa teraz siwieje na myśl o pierwszych wakacjach Jej Wysokości!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To pomyśl o pierwszych wakacjach z plecakiem ;)

      Usuń
    2. ... o pierwszej nocy poza domem, o pierwszych ogniskach do rana, o prawie jazdy i pierwszym dalszym wyjeździe... i kilku innych drobiazgach :)... i o tym, że kilka rzeczy zaczyna się już obecnie w gimnazjum...

      Usuń
    3. a człowiekowi to się tak wydawało, że jak dorosną to w końcu będzie miał chwile na złapanie oddechu :) ... a to się dopiero zaczęło na dobre... ;)

      Podziwiam niepomiernie Drugą mamę, bo mnie na łopatki jeden mój fantasta rozkłada, a Ona? Ma to w HURCIE. Podziw mam więc nieustający.

      Usuń
    4. Ona ma to w hurcie, bo jest amatorką. Od łac. amo, amare - kochać :)

      Usuń
  6. Jaka to jednak dobra decyzja była, że postanowiłam sobie maksymalnie internety ograniczyć i wykorzysuję je jedynie do czynności niezbędnych. Omija mnie tyle rzeczy, które by wpieniły, a nie wpieniają, bo o nich nie wiem. Jakie to szczęście, że poza bardzo nielicznymi wyjątkami nie czytam blogów, zwłaszcza rodzicielskich. Życie naprawdę stało się bardziej harmonijne. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chyba nie sądzisz, że ja czytam :) Ale czasem coś mi niechcący wpadnie i masz.

      Usuń
    2. Nie, nie, nie sądzę, to taka luźna autorefleksja była :)

      Usuń
  7. No tak, przeczytałam podlinkowany tekst. Komentarze pod nim są w większości pozytywne i przyznają autorce rację (och! jakże można posłać przeziębione dziecko do przedszkola! skądże! kocyk i książeczka i walić pracę, nie ta, to inna!) i mam wrażenie, że piszą je naprawdę osoby, dla których życie jest czarno-białe, pewnie na zasadzie "ja robię dobrze, a reszta źle". I niestety (uwaga, będzie oceniająco) wydaje mi się, że głównie są to mamusie niepracujące (przepraszam, prowadzące dom), takie same, które oburzają się, że komuś może nie pasować zebranie w przedszkolu o godzinie 14.00 (no przestań, najwyżej weźmiesz wolne) albo dziwią się, że nie ma czasu na przygotowanie piętnastego ciasta na dwudziestą ósmą imprezkę przedszkolną (współczuję twojemu dziecku... tak mało czasu mu poświęcasz...). Świat nie jest idealny. Nie jest czarno-biały. Trzeba przede wszystkim pochodzić w czyichś butach, a jeśli nie ma się na to czasu ani ochoty, to po prostu trzeba zamilknąć i policzyć do dziesięciu (może być po łacinie) a potem zająć się swoim życiem.

    OdpowiedzUsuń
  8. Przeczytałam i chociaż biję się po rękach to jednak nie mogę się powstrzymać przed komentarzem. Uwielbiam te słodkie rodzicielki które na wszystko i dla wszystkich mają misio-tabletkę. Skoro tak świetnie działa to można sprzedawać w żłobkach i przedszkolach:) Wczoraj znalazłam reklamę tabletek czy kropli dla psów, pomagają zwierzątku wytrzymać 12 godzin bez siku i kupki. Cóż za wygoda dla właścicieli. A w komentarzach ilu chętnych na ów cudowny lek! Jestem za, dzieci bez gilów, psy też bez....what a wonderful world...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, matko!! Naprawdę produkuje się coś takiego?!
      Jestem po prostu OBURZONA.

      Usuń
  9. Katar to jedno a rotawirus i gorączka drugie. Ja w swojej karierze rodzicielskiej przeszłam i samotne macierzyństwo z chorowitym dzieckiem i małżeństwo pod nieustającą kreską z trójką dzieci. Z katarem puszczam nie tylko do przedszkola ale nawet na dwór. Na serio nikt nie umarł od tego jeśli się go ciepło ubierze i da paczkę chustek. Z gorączką i innymi prezentami zostawiam w domu - czasem losujemy, czasem obdzwaniamy znajomych, czasem ścibolimy na opiekunkę, najczęściej mąż bierze pół dnia a ja drugie pół wolnego, albo pracuję z domu znosząc różne opinie w pracy. Stajemy na rzęsach. Zdarzyło mi się spotkać w żłobku czy przedszkolu bardzo chore dzieci i najczęściej nie były to dzieci samotnych rodziców. Owszem kilka razy zwróciłam uwagę i jeden tatuś stwierdził, że on ma pracę i musi do niej jechać. Ja też mam pracę. I miałam pracę gdy byłam sama. Ale niewiele rzeczy da się ocenić jednoznacznie - Tak jest ze sprawą chorych dzieci w przedszkolu, jak również z wyższością pracy tego pana nad moją. U mnie ponad pracą w tej całej hierarchii jest jednak szacunek do własnego dziecka i elementarne poczucie przyzwoitości. Można je mieć nawet bez pracy i z zupą cztery razy w tygodniu. Wiem, sprawdziłam.
    Bajka

    OdpowiedzUsuń
  10. Obiema, Oboma i obydwoma też - ręcami,rękoma i rączusiami podpisuję się pod tym co tutaj napisałaś, gdyż, dokładnie znam Twoje doświadczenia, gdyż sama nie ośmieliłabym się powiedzieć pracującej matce, że źle robi, bo oddaje dziecko do przedszkola (nie omieszkałam jednak powiedzieć kilku przykrych i dosadnych słów matce siedzącej w domu (własnej, bardzo dobrej znajomej), która przeziębione dziecko posyłała do przedszkola, bo... żeby drugie się nie zaraziło i żeby odespać nocne smarkanie tego pierwszego) choć muszę przyznać, że ja sama miałam niebo na ziemi, i Młody miał dziadka, który jeśli zdrowie mu pozwalało (akurat w tamtych czasach trafiły się zabiegi operacyjne), to siedział z nim w domu... a Młody chorował od października/listopada nawet do kwietnia - ciągiem... opiekunka? nie byłoby mnie stać na to, bo z czym do ludzi, skoro opłata za przedszkole była już wyzwaniem dla budżetu. Opieka? Nie sądzę aby mój pracodawca był zachwycony, że blisko pół roku nie ma mnie w pracy... więc jeśli tylko akurat nie było to zapalenie oskrzeli czy nawet płuc to Młody siedział w przedszkolu, a ja z kosmicznymi wyrzutami sumienia w pracy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zuzia też miała takie ciągi. Zaczynała wczesną jesienią i rżnij orkiestra, szwagra biją - do lata. A w lecie alergia. Chciałam umrzeć.

      Usuń
  11. Nie mam małych dzieci i nie wiem, czy powinnam się wypowiadać, ale przeczytałam wpis "samotnej matki" i trochę się zbulwersowałam. Pani ta wg mnie kreując się na mentora uważa, że każdy argument przeciwny jest w stanie obalić i robi to bez większej refleksji. Nie rozumie chyba, że każda matka pragnie zapewnić największy komfort, opiekę i spokój swoim dzieciom, ale cóż, życie czasem weryfikuje piękne plany i sprawy mogą nie przebiegać już wg przyjętego schematu. Argument "Sorry, taki mamy klimat. Nie ta praca, to inna" biorąc pod uwagę obecną sytuację na rynku pracy, to nawet mnie rozbawił.
    Szerokim łukiem omijam osoby wszechwiedzące, nie nadaję się na przytakującą ciągle damę dworu jakiejś mądrali.
    Twój wpis bardzo, bardzo mądry i obiektywny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Znaczy... nie generalizowałabym, że każda, ale przyjmijmy, że jakaś standardowa większość. Czytając tamtą notkę poczułam, jak niedobrą, niezainteresowaną moim malutkim skarbeczkiem macochą byłam. Bo też, jak Bajka, wysyłałam z gilem nie tylko do przedszkola, ale i na podwórko.

      Usuń

Prześlij komentarz