Było już o wszystkich prawie kotach

Oprócz Pana Stefana, który był pierwszy i otworzył drzwi do naszych serc wszystkim pozostałym futrzakom. Obiecałam kiedyś, że napiszę o nim notkę, ale trudno mi się do tego zabrać. Postanowiłam, że w końcu to zrobię, będę miała z głowy i nie będę już musiała do tego wracać. Takie katharsis.
Pan Stefan był jedynym kotem, na którego zdecydowaliśmy się świadomie (wszystkie pozostałe pojawiają się w dziwacznych okolicznościach). Znaczy ja i Szef – bo Potomstwo otrzymało towarzysza zabaw w prezencie na ósme urodziny. Pojechaliśmy po niego nie określając Potomstwu celu wyprawy. Stanęliśmy przed domem znajomych, powiedziałam, żeby poczekali, że muszę coś załatwić. Po paru minutach wróciłam, niosąc na rękach to:

Photo Sharing and Video Hosting at Photobucket

Potomstwo zamarło – nie spodziewała się dziecina. Zamarła tylko na trzy sekundy, a potem zalała ją fala czułości – zresztą sami powiedzcie, czy można było nie pokochać od pierwszego wejrzenia kogoś takiego!
Byłam spokojna, że maluszkowi nie stanie się krzywda – Potomstwo było od urodzenia niańczone przez koty moich Rodziców. Znało się na rzeczy i nigdy, przenigdy nie miało ciągotek do krzywdzenia czworonoga.
Pan Stefan był naprawdę kruszyną, w czym można się upewnić, zerkając na to zdjęcie:

Photo Sharing and Video Hosting at Photobucket

Skok w przepaść :o)
Z małego, komputerowego biureczka na oparcie kanapy!

Rósł na naszych oczach, stając się wielkim i poważnym kocurem. Zawsze skory do zabaw, uwielbiał ludzi ze wskazaniem na dzieci. Z całego osiedla złaziło się do nas wszystko, co już umiało chodzić, a Pan Stefan piszczał pod drzwiami balkonowymi, kiedy tylko zobaczył dzieciaki bawiące się przed domem. Był łagodny, kochany, cierpliwy i czuły. Nigdy się nie złościł, nigdy na nikogo nie fuknął, bawił się z psami na trawniku przed domem. Nigdy nie odchodził z zasięgu wzroku, a jeśli wypuszczał się na spacery – wracał kontrolnie co kwadrans, żeby sprawdzić, czy coś ciekawego w domu się nie dzieje. Po Panu Stefanie pojawiła się Tusieńka – przyjął ją z dobrodziejstwem inwentarza, choć na poczatku bez zbytniego entuzjazmu. Ale niańczył, przytulał, mył i dbał.
Był dość słabego zdrowia – zapadał na choroby układu pokarmowego i sporo czasu zajęło nam ustalenie, jakie leki i w jakich dawkach trzeba mu podawać, żeby się nie odwodnił. Wynosiłam go na rękach od okruszka, zaliczyłam przy nim sporo nieprzespanych nocy, siedząc na podłodze w kącie, kiedy chorował. Bardzo byłam z nim związana.

Zginął w prezencie urodzinowym dla mnie – 2 kwietnia 2006 r. Przyjechali goście, Pan Stefan udał się na spacer, wrócił ostatni raz koło 20.00 i wyskoczył jeszcze na chwilkę posłuchać robaków w trawie. Mieliśmy dżentelmeńską umowę, że wraca zawsze przed 22.00. Nie wrócił. Szukałam go przez pół nocy z latarka w dłoni. Szukałam o świcie. Nie przejechał go samochód, bo bym go znalazła. Nie poszarpały go psy, bo z większością był zaprzyjaźniony i znalazłabym go!!! Szef wziął urlop i szukał go wszędzie. Bezskutecznie.
Jestem przekonana, że ktoś zwyczajnie go ukradł. Wszyscy go znali, wiedzieli, że jest wyjątkowo łagodny. Był piękny.
Mam nadzieję, że żyje wciąż jeszcze i że ten ktoś na niego zasługuje. Że jest dla niego dobry, że się troszczy i że go kocha.
Wciąż nie tracę nadziei, że jeszcze się spotkamy. Mam nawyk przeglądania ogłoszeń w schroniskach, aukcji na allegro. W ten sposób trafił do nas Karolek – złudnie do Stefusia podobny, tylko straszna melepeta.

W starym mieszkaniu mam teraz lokatorów, którzy jako pierwszy punkt w umowie najmu mają napisane: Jeśli Pan Stefan kiedykolwiek się pojawi: WPUŚĆCIE GO DO DOMU!!! A potem dopiero dzwońcie, że jest. Obojętnie jaka byłaby pora.

Już pisałam kiedyś, że zwierzęta są dla mnie członkami rodziny. Traktuję je z szacunkiem. Kocham. Cierpię, kiedy odchodzą.
Ale to nie powód, żeby z nimi nie żyć.

Komentarze