Podejrzewam, że Krynia nie ma dostepu do komputera

Więc zaraz wam wszystko opiszę. Nie mogłam tego zrobić w weekend, bo mi internetu nie dowieźli i doniosą w wiadrze, ale dopiero we wtorek. Tymczasem muszę powitać mojego kierownika – pierwszy dzień po urlopie – i przekazać mu wszystkie badziewne sprawy. Z dziką radością.
A zaraz potem tu wrócę i sprawozdam.

09:52

„To było tak, to było tak,
jej mężem został pan z wąsikiem…”

Nie myślcie sobie, że obyło się bez atrakcji.
W piątek Marcinowi zrobiło się źle. Jak mu było dłużej źle (bo kto by się przejmował byle czym), zapadła szybka decyzja i udano się do szpitala. Jakby było mało ostatnich przygód (rozbicie głowy, krew na ścianach, zapalenie płuc), okazało się, że cewnik zatkał się na amen. Na szczęście lekarz wyraził wolę pomocy (nie zawsze chcą to robić, niestety) i cewnik wymienił. W euforii zapewne, że tak dobrze poszło, służba zdrowia rzuciła się na Marcina i… rozwaliła mu rękę. Kolejne szwy.
Zgodnie z relacją panny młodej, wieczorem odbyła się wymiana informacji:
- Wiesz, jeśli nie chcesz się ze mną ożenić, to powiedz mi to zwyczajnie. Bo te sugestie niewyraźne możesz przypłacić życiem.
Litościwie oszczędzam wam szczegółów wydarzeń z domu matki pana młodego, dajmy jej szansę, może sama opowie.
Do końca dnia nie było pewności, czy Krynia będzie miała siłę na udanie się do fryzjera, więc przyporządkowano mi pannę młodą, bo słabo zna miasto. Przed salonem (teraz nie ma normalnych fryzjerów, nie?) byłyśmy jednak we trójkę, dwoma samochodami, za dziesięć ósma. Wszystko zaczęło wyglądać dobrze i według planu, dopóki nie okazało się, że… salonu nie ma! Atmosfera lekko się zagęściła. Na szczęście starszy śledczy Krystyna odkrył lekko sfatygowaną kartkę, z wyleniałego tuszu której wyczytałyśmy, że przeniesiono. W zupełnie inną część miasta. Wepchnęłam do samochodu dwie miłe kobiety o twarzach upolowanych króliczków i ruszyłam z piskiem opon. Nie ma to tamto. Pięć po ósmej znalazłyśmy zakładzik (a fe! nie dla obłąkanych!) i oddałyśmy pannę młodą w sprawne ręce specjalistki. Czas naglił. Błyskawiczna narada wojenna przyniosła ustalenia, że pannę młodą po obróbce przewożę szybko w tamto poprzednie miejsce, bo potrzebuje dotrzeć do domu własnym środkiem lokomocji, wracam po Krynię, zawożę Krynię, włączam silniki odrzutowe i próbuję dotrzeć do siebie w celach przygotowawczych. Albowiem zgryźliwa matka pana młodego na mój widok o poranku wyrzęziła:
- Tak idziesz?
No to zrób człowieku coś dobrego dla innych, a jeszcze dostaniesz po piętach!
Pannę młoda odwiozłam, ustaliłam punkt charakterystyczny, z którego trafi do domu, doholowałam do punktu, pomachałam przez okno, wróciłam po zgryźliwą, opowiedziałam trzy kawały, bo zaczynała mieć zamiast tęczówek napis STRES, dostarczyłam do domu, odpaliłam odrzutowca, z trudem wyhamowałam przy spożywczym, bo mi się przypomniało, że mam zamówiony chleb, odebrałam chleb, dogrzałam do domu, rzuciłam się na kanapkę (którą uprzednio stworzyłam) jedną nogę wciskając na szybko w pantofel wyjściowy, plując chlebem poinformowałam oczekującego w garniturze Szefa, że nie pasuje do mojej koncepcji kolorystycznej i zmusiłam go do ekspresowej zmiany wystroju (obejmującej prasowanie innej koszuli), a następnie – fucząc na plączące się pod nogami koty – wbiłam się w kiecę i biegiem do samochodu. Naturalnie liczyłam na łut szczęścia, bo ślub odbywał się w Zupełnie Innym Mieście i nie miałam pojęcia, gdzie ten USC.
Dotarliśmy przed czasem, bo Najwyższy ma wyrozumienie dla szaleńców. Miejsce rozpoznaliśmy po sterczącej tam wymownie matce pana młodego. Jeszcze parkowanie, poprawianie w podskokach paska od buta, cholera, wiatr mi szarpie szal i już.
Pan młody pojawił się jako ostatni, kiedy zgromadzona gawiedź zdążyła już skomentować, że nie wiadomo, co tam jeszcze wymyślił i czy w ogóle się pojawi (w aspekcie ostatnich poczynań), a nie w ciemię bita panna młoda oświadczyła, że nie ma co gadać, jak już się wbiła w tę kiecę i przyjechała, to wyjdzie za mąż, choćby nie wiem co i przeegzaminowała wszystkich obecnych mężczyzn na okoliczność stanu cywilnego, co wywołało pewną nerwowość wśród zgromadzonych dam niesformalizowanych. Szczęśliwie przybył pan młody i tym wejściem wywołał zrozumiałą owację w wykonaniu wyżej wymienionych. No i już mogliśmy wchodzić do sali, rozkokoszać się na miejscach i kończyć dowcipkowanie.
Pani Kierownik USC zapytała, czy można zaczynać, więc z tyłu dobiegł komentarz jakiegoś rozbuchanego dowcipnisia, że jak już przyszli to się raczej nie rozmyślą.
A potem było tylko ślicznie, romantycznie i wzruszająco, ale zgromadzeni nie wytrzymali napięcia zbyt długo. Po złożenniu podpisów zaradna już-pani-młoda, odchodząc od stołu chwyciła za rączkę wózka celem uniemożliwienia panu młodemu dłuższego tam pobytu, bo kto wie, co taki nawypisuje w księgach, a potem się odkręcić nie da i pociągnęła go za sobą. Rozbuchany dowcipniś znów nie wytrzymał i skomentował scenicznym szeptem:
- Patrzcie, jeszcze nawet pięć minut nie są małżeństwem, a już go ustawia!
Na szczęście nie wszyscy dosłyszeli, bo chlipanie matki pana młodego likwidowało różne dźwięki. A poza tym było duszno, a niektórzy mieli nastrój zabawowy, więc natychmiast chcieli się udać na wyżerkę.
Jeszcze tylko dowcipne uwagi o zmierzającym w kierunku wysokich schodów (w dół) panu młodym:
- A ten dokąd jedzie?
- Z okrzykiem „Jeronimooooo!!!” chce się rzucić w przepaść;
jeszcze zdjęcia, śmichy – chichy, „o, fuj, już przestańcie się tak całować!”, „no chodźcie już, chodźcie” i po ślubie.

Wszystkiego najlepszego, kochani.
Wytrwałości.
Cierpliwości.
Żeby Was poczucie humoru nie opuszczało.
Żebyście chcieli i umieli ze sobą rozmawiać.
Żeby się wszyscy do Was uśmiechali.
I żebyście pamietali, że czasem o trwałości związku świadczy umiejętność odpuszczania.
Bądźcie szczęśliwi.

Komentarze