Wkurw

I przepraszam bardzo. Bo miało być o srebrnej strzale, którą przyjechałam dziś do pracy po raz pierwszy. A będzie o czymś zupełnie innym. Będzie o spotkaniu klasowym.

Ni z gruchy, ni z pietruchy zadzwoniła do mnie koleżanka z maturalnej klasy. Piszę „z maturalnej”, bo ja nie jestem łatwą pacjentką i oprócz znanego fiku-miku, że studia zrobiłam na innym kierunku, a pracę magisterską napisałam na innym, mam w swoim życiorysie mnóstwo jeszcze dowodów na to, że nie jest ze mną łatwo współpracować, gdyż wena mnie męczy.
Dośc dotkliwe objawienia miałam już w liceum. Bo było tak, że dość wcześnie zdecydowałam się na rodzaj studiów, humanistycznych jak wiadomo, a byłam w biol-chemie. W tych czasach matura dla profilowanych klas była możliwa do zdawania tylko z wybranych przedmiotów. Na egzaminie wstępnym miałam historię, więc uznałam (słusznie zresztą), że zdawanie matury z biologii i potem rycie historii na wstępny w krótkim czasie to pomyłka. Udałam się wobec powyższego do dyrekcji i zażądałam jednej z dwóch rzeczy:
1. specjalnego traktowania,
2. przeniesienia w czwartej klasie do klasy ogólnej.
Dyrekcja za głowę się chwyciła i wywaliła mnie z gabinetu. Powtórzyłam manewr kilkakrotnie w wariacjach (korytarz, pokój nauczycielski, sekretariat, drzwi do kibla) z tym samym skutkiem. To się przezbroiłam i nasłałam na dyrekcję Tatę we własnej osobie. Wszyscy wiedzą, że mój Ojciec jest złotousty, więc można było przewidzieć, że dyrekcja nie zniesie tego na dłuższą metę. Nie zniosła i mnie w maturalnej przeniosła. Ewenement na skalę województwa, bo były spore różnice programowe. Najzabawniejsze, że jak się rok szkolny zaczął, to przyszło pismo, że zezwalają na egzaminy maturalne w wersji: bierzcie i jedzcie z tego wszyscy, czyli afera była zbędna. Ale nie miałam śmiałości zajść do dyrekcji i zawnioskować o odkręcenie. Żeby apopleksji nie dostał. No i skończyłam szkołę w ogólnej.
Powróćmy do adremów.
Więc zadzwoniła do mnie koleżanka z maturalnej klasy, a ja się bardzo ucieszyłam, bo nie widziałam jej lekko z 7 lat. Poinformowała mnie łaskawie, że przypada nam w tym roku 15 rocznica matury, więc skóra mi się zjeżyła na tyłku i stać mnie było jedynie na podsumowanie, że całe szczęście, że jestem wybitnie zdolna i sporo od nich młodsza (i tylko dlatego chodziłam z nimi do klasy – znacznie poza kolejką), bo by mnie inaczej szlag trafił.
A tak naprawdę pomyślałam sobie, że nieźle, bo niektórych to naprawdę z 15 lat nie widziałam. Zapytałam czy impreza klasowa, czy rocznikowa, otrzymałam odpowiedź, że nie myśleli o tym, ale przecież im ciemniej tym przyjemniej, więc luz. Otrzymałam misję i rozpuściłam wici po koleżankach i kolegach, z którymi utrzymuję kontakt do dziś (w tym mój przyjaciel Tomasz, z którym obgryzałam kapcie w przedszkolu, ołówki w podstawówce i co ładniejszych kolegów wraz z koleżankami w liceum). Reakcja była entuzjastyczna i zobowiązali się puścić dalej.
I teraz przechodzimy do sedna.
Dziś dostałam maila od wspomnianej koleżanki, że się naradzili, bla bla bla i nie chcą nikogo spoza klasy.
)^&%^$(^)_@@@@@##*&*^&^!!!!!!!!!
Tyle.

Napisałam do przyjaciół, że im załączam i nie tłumaczę. I żebyśmy się umówili w tym samym dniu, o tej samej porze. Obok. I pokazali, jak się elita bawi. Wyobrażam sobie lekką ręka, że spora część nauczycieli skorzystałaby z imprezy konkurencyjnej. Cóż… w liceum też nie byłam twarzą z tłumu.

Komentarze