Kiedyś ludzie żyli inaczej

Donoszę uprzejmie, że tak mi się przypomniało na fali przewalającego się i wszechobecnego antysemityzmu.
Otóż w mieście urodzenia wycierucha, zwłaszcza przed urodzeniem wycierucha, chadzało się do dentysty, którym był – jak to się mawia w rodzinie – stary Isenberg. Nie mam 100 % pewności, co do pisowni nazwiska, ale jak bym nie napisała i tak wiadomo, o co chodzi. Stary Isenberg znał moją Mamę od dziecka, leczył jej zęby przez całe życie (Mamy oczywiście, bo on to zapewne dłużej) i był cenionym fachowcem. Nie wiem, jak toczyły sie losy wojenne starego Isenberga, ale rzecz, o której chcę opowiedzieć, miała miejsce w roku 1973, tuż przed urodzeniem wycierucha, a konkretnie na jakieś trzy tygodnie przed urodzeniem. Otóż Mamę zaczął boleć ząb. To znaczy on ją zaczął na…., ale nie mogę tego napisać, bo tu jest miejsce publiczne. Więc zaczął ją boleć ten ząb, a była w dziewiątym miesiącu ciąży. I była sobota… Niewprawionych informuję, że to jest szabas.
No więc Mama udała się naturalnie do starego Isenberga, bo ząb ją na…, znaczy – bolał bardzo. Stary Isenberg gabinet prowadził we własnym domu. A była, jak wspominałam sobota. Mama miała pewien zgryz moralny, ale w obliczu zęba wszelkie problemy etyczne maleją. Zadzwoniła więc. Po dłuższej chwili stary Isenberg otworzył drzwi. Zmierzył Mamę z góry na dół i podniósł pytająco brew. Albowiem nie było przyjęte, by pacjenci pojawiali się w sobotę. Zwłaszcza w porze uroczystej kolacji.
Mama zebrała się w sobie (i we mnie przy okazji) i powiedziała:
- Ząb mnie boli.
- Czy jest sobota? – zapytał stary Isenberg.
- Bardzo mnie boli – odpowiedziała Mama.
Stary Isenberg westchnął i zaprosił mamę na fotel.
- Zęba trzeba wyrwać – zawyrokował po chwili.
- No to LU! – strzeliła Protoplastka histerycznie.
- Dziecko… Czy ja wyglądam jak ginekolog – położnik? – zapytał stary Isenber niezbyt mądrze – Przecież jak pociągnę, to mi tu urodzisz.
- Nie urodzę!
- Mowy nie ma.
Mama wstała z fotela, wyszła z gabinetu, otwarła drzwi wyjściowe i usiadła na schodach.
- Co ty robisz, dziecko? – zapytał stary Isenberg.
- Nie ruszę się stąd, dopóki mi pan nie wyrwie tego zęba! – odpowiedziała rodzicielka, okopując się.

I co?

Wyrwał.
Co więcej, osiągnął przy tym wyrywaniu wyżyny kunsztu. Mama mówi, że poczuła tylko, jak założył kleszcze i już było po sprawie.
Nie wziął pieniędzy.
Była sobota.

A ja urodziłam się trzy tygodnie później.
Kulturalnie.
W szpitalu.

Takie byli, panie, czasy.

Komentarze