2491
tl;dr - czyli:
Mamo, tato, przeczytałam książkę!
---
No, dobra – trochę więcej niż jedną, ale nie będziemy się targować. Natomiast o tej konkretnej chcę Wam koniecznie opowiedzieć, bo jest szczególna i wyjątkowe wrażenia na mnie zrobiła. Nie jest też dla wszystkich, choć mam na to sposób, o czym troszkę później.
Zatem, Drogie Dziateczki, rozsiądźcie się wygodnie, gdyż ciocia Łoterloo będzie opowiadać, a wiemy wszyscy, że babsko ma skłonność do zawijasów i dygresji. Czasem nawet tak się gdzieś zagna, że zapomina, gdzie meritum, co jednak powinno zostać naszą wspólną tajemnicą. Znaczy moją i tysiąca sześciuset czytelników. Na pewno nie wypłynie.
Ad rem. (Widzicie? Już to zrobiłam). W listopadzie hulała akcja CzytajPL, której jestem wierną fanką. /Dygresja: hula nadal wersja numer 2, na urodziny, więc biegnijcie/. Z przyjemnością skonstatowałam, że dołączyła do niej Paulina Łopatniuk ze swoją książką „Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?”. Muszę się Wam przyznać, że jestem ogromną miłośniczką bloga Pauliny „Patolodzy na klatce” i Wy również możecie skorzystać z tego dobra, jeśli do tej pory Wam się nie udało.
Jak wspominałam, jest jeden malutki problemik: zdjęcia. Paulina Łopatniuk jest patomorfolożką, więc siłą rzeczy jej popularnonaukowe wykłady okraszają fotografie przedmiotu. Jeśli więc należycie do grupy „obrzydliwych”, może być kiepsko. Za to książkę można czytać z karteczką, którą nadwrażliwi okryją ilustracje, poświęcając całą uwagę literkom. Piszę o tym, gdyż mąż mój osobisty, zwany w niektórych kręgach Prezesem, ma mały margines tolerancji. Co sprawiło, że w razie czego NIGDY nie wpadnę na żadnej zdradzie poprzez lewe informacje w telefonie. Ot, któregoś dnia, za czasów mej orki w szpitaliku, Prezes odkrył, że z lenistwa robię pacjentom zdjęcia telefonem. Po prostu nie chciało mi się biegać po aparat. Zrzuciłam je do komputera po wizycie i zapomniałam wykasować. Od tej chwili nie mogę liczyć nawet na podanie sprzętu. Brzydzi się, nie tknie, na 2 metry omija.
Dlaczego więc opisuję tu pozycję kierowaną do zawężonego grona odbiorców? Otóż dlatego, że wcale taką nie jest. Wszyscy bowiem wiemy, że każdy Polak to najlepszy lekarz i prawnik, a także może się wypowiedzieć na dowolny temat po piętnastominutowych studiach doktoranckich u Wujka Gugla. Statystyka nie kłamie: spójrzcie na zaopatrzenie aptek i mam tu na myśli tylko to, co przy pierwszym stole. UWIELBIAMY się leczyć. No to dzięki Paulinie możemy coś zgłębić u źródła. Z głową. A w jej książce znajdujemy różne pyszne opowieści, dzięki którym dowiadujemy się na przykład, że na raka chorowały nawet dinozaury. I nie jest on, niu niu niu, żadną chorobą cywilizacyjną.
Nadto Paulinie Łopatniuk udało się coś, co cenię szczególnie. Ona wie, dla kogo pisze i – uwaga! – szanuje swojego czytelnika. Używa świetnej polszczyzny, nie szafuje medyczną grypserą, a jednocześnie nie zakłada, że czytelnik jest idiotą. Uwielbiam pisarzy szanujących moją inteligencję i traktujących mnie po partnersku. Puszczają do mnie oko: on wie, że ja wiem, ja wiem, że on wie, on wie, że ja wiem, że on wie. A nie wiedzieć trochę w takiej sytuacji wstyd, więc człowiek odkurza te zwoje i przypomina sobie, że 30 lat temu był w biol-chemie. I, kurtka na wacie, przerabiał te łańcuchy DNA, co nie? Kończąc książkę czułam się naprawdę bogatsza.
Żeby mi tu przypadkiem żadna księgowa niczego nie napisała, bo się księgowością brzydzę. A też musiałabym przyznać, że coś na ten temat wiem. Choć pragnę zapomnieć.
Podsumowując: autorka złapała mnie za rękę i poprowadziła w medyczne meandry, wyjaśniając klarownie, na co właściwie umiera chory na raka, co tam rzeźbi na stoliczku patomorfolog i dlaczego – wbrew panującym opiniom – owego produktu rąk własnych nie zjada, skąd się biorą dziury w serze, czyli rak prostaty u kobiet, dlaczego głupio łysieć na śluzówce i o co, do diaska, chodzi z tym płaczem macicy. Wszystkich tematów w takiej recenzji wymienić nie sposób. Niechże zachęcony czytelnik też coś z życia ma.
Czytajcie Łopatniuk, dziewczęta (chłopięta), czytajcie do jasnej cholery!
---
Wspomnę jeszcze, że przebrnąwszy przez lekturę uchem, natychmiast zapragnęłam do niej powrócić okiem. Ponieważ mój „obrzydliwy” mąż posiada również inne, sympatyczne cechy, jak chęć uszczęśliwiania mnie, dostałam tę pozycję w wersji klasycznej pod choinkę. Jest pięknie wydana! Szyta! Łatwo się otwiera! Po prostu wszystko takie, jakie powinno być.
Czytając blog, czekam z niecierpliwością na kolejną część. Mam nadzieję, że się doczekam. Czego i Państwu życzę.
Spocznij.
Mamo, tato, przeczytałam książkę!
---
No, dobra – trochę więcej niż jedną, ale nie będziemy się targować. Natomiast o tej konkretnej chcę Wam koniecznie opowiedzieć, bo jest szczególna i wyjątkowe wrażenia na mnie zrobiła. Nie jest też dla wszystkich, choć mam na to sposób, o czym troszkę później.
Zatem, Drogie Dziateczki, rozsiądźcie się wygodnie, gdyż ciocia Łoterloo będzie opowiadać, a wiemy wszyscy, że babsko ma skłonność do zawijasów i dygresji. Czasem nawet tak się gdzieś zagna, że zapomina, gdzie meritum, co jednak powinno zostać naszą wspólną tajemnicą. Znaczy moją i tysiąca sześciuset czytelników. Na pewno nie wypłynie.
Ad rem. (Widzicie? Już to zrobiłam). W listopadzie hulała akcja CzytajPL, której jestem wierną fanką. /Dygresja: hula nadal wersja numer 2, na urodziny, więc biegnijcie/. Z przyjemnością skonstatowałam, że dołączyła do niej Paulina Łopatniuk ze swoją książką „Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?”. Muszę się Wam przyznać, że jestem ogromną miłośniczką bloga Pauliny „Patolodzy na klatce” i Wy również możecie skorzystać z tego dobra, jeśli do tej pory Wam się nie udało.
Jak wspominałam, jest jeden malutki problemik: zdjęcia. Paulina Łopatniuk jest patomorfolożką, więc siłą rzeczy jej popularnonaukowe wykłady okraszają fotografie przedmiotu. Jeśli więc należycie do grupy „obrzydliwych”, może być kiepsko. Za to książkę można czytać z karteczką, którą nadwrażliwi okryją ilustracje, poświęcając całą uwagę literkom. Piszę o tym, gdyż mąż mój osobisty, zwany w niektórych kręgach Prezesem, ma mały margines tolerancji. Co sprawiło, że w razie czego NIGDY nie wpadnę na żadnej zdradzie poprzez lewe informacje w telefonie. Ot, któregoś dnia, za czasów mej orki w szpitaliku, Prezes odkrył, że z lenistwa robię pacjentom zdjęcia telefonem. Po prostu nie chciało mi się biegać po aparat. Zrzuciłam je do komputera po wizycie i zapomniałam wykasować. Od tej chwili nie mogę liczyć nawet na podanie sprzętu. Brzydzi się, nie tknie, na 2 metry omija.
Dlaczego więc opisuję tu pozycję kierowaną do zawężonego grona odbiorców? Otóż dlatego, że wcale taką nie jest. Wszyscy bowiem wiemy, że każdy Polak to najlepszy lekarz i prawnik, a także może się wypowiedzieć na dowolny temat po piętnastominutowych studiach doktoranckich u Wujka Gugla. Statystyka nie kłamie: spójrzcie na zaopatrzenie aptek i mam tu na myśli tylko to, co przy pierwszym stole. UWIELBIAMY się leczyć. No to dzięki Paulinie możemy coś zgłębić u źródła. Z głową. A w jej książce znajdujemy różne pyszne opowieści, dzięki którym dowiadujemy się na przykład, że na raka chorowały nawet dinozaury. I nie jest on, niu niu niu, żadną chorobą cywilizacyjną.
Nadto Paulinie Łopatniuk udało się coś, co cenię szczególnie. Ona wie, dla kogo pisze i – uwaga! – szanuje swojego czytelnika. Używa świetnej polszczyzny, nie szafuje medyczną grypserą, a jednocześnie nie zakłada, że czytelnik jest idiotą. Uwielbiam pisarzy szanujących moją inteligencję i traktujących mnie po partnersku. Puszczają do mnie oko: on wie, że ja wiem, ja wiem, że on wie, on wie, że ja wiem, że on wie. A nie wiedzieć trochę w takiej sytuacji wstyd, więc człowiek odkurza te zwoje i przypomina sobie, że 30 lat temu był w biol-chemie. I, kurtka na wacie, przerabiał te łańcuchy DNA, co nie? Kończąc książkę czułam się naprawdę bogatsza.
Żeby mi tu przypadkiem żadna księgowa niczego nie napisała, bo się księgowością brzydzę. A też musiałabym przyznać, że coś na ten temat wiem. Choć pragnę zapomnieć.
Podsumowując: autorka złapała mnie za rękę i poprowadziła w medyczne meandry, wyjaśniając klarownie, na co właściwie umiera chory na raka, co tam rzeźbi na stoliczku patomorfolog i dlaczego – wbrew panującym opiniom – owego produktu rąk własnych nie zjada, skąd się biorą dziury w serze, czyli rak prostaty u kobiet, dlaczego głupio łysieć na śluzówce i o co, do diaska, chodzi z tym płaczem macicy. Wszystkich tematów w takiej recenzji wymienić nie sposób. Niechże zachęcony czytelnik też coś z życia ma.
Czytajcie Łopatniuk, dziewczęta (chłopięta), czytajcie do jasnej cholery!
---
Wspomnę jeszcze, że przebrnąwszy przez lekturę uchem, natychmiast zapragnęłam do niej powrócić okiem. Ponieważ mój „obrzydliwy” mąż posiada również inne, sympatyczne cechy, jak chęć uszczęśliwiania mnie, dostałam tę pozycję w wersji klasycznej pod choinkę. Jest pięknie wydana! Szyta! Łatwo się otwiera! Po prostu wszystko takie, jakie powinno być.
Czytając blog, czekam z niecierpliwością na kolejną część. Mam nadzieję, że się doczekam. Czego i Państwu życzę.
Spocznij.
Komentarze
Prześlij komentarz