2495

Parę dni temu widziałam taki filmik edukacyjny z któregoś z krajów Dalekiego Wschodu (nie pamiętam którego). Była to rejestracja zajęć przedszkolnych dla najmniejszych maluszków. Dzieci bawiły się w środek lokomocji, powiedzmy autobus. Jeden maluch był kierowcą, reszta pasażerami. Autobus jechał, pasażerowie grzecznie siedzieli na swoich krzesełkach. Przystanek. Do autobusu wsiadła pani z białą laską (niewidoma). Co zrobił jeden z pasażerów? Ustąpił pani miejsca, a sam stanął obok i złapał za wymyślony uchwyt, zwisający z sufitu. Następny przystanek. Wsiadł pan z dzieckiem na rękach (a właściwie w chuście). Co zrobił jeden z pasażerów? Ustąpił panu miejsca, a sam stanął obok i złapał za wymyślony uchwyt, zwisający z sufitu. Następny przystanek. Wsiadł pan w ciąży (miejcie trochę wyobraźni, dobra?). Co zrobił jeden z pasażerów? Ustąpił panu miejsca, a sam stanął obok i złapał za wymyślony uchwyt, zwisający z sufitu.

EDUKACJA-OD-NAJMŁODSZYCH-LAT.

Taka jest najskuteczniejsza, bo wpojone we wczesnym wieku wartości, schematy zachowania i inne, zostają z nami praktycznie na zawsze. Jeśli nie wierzycie, to zastanówcie się chwilę i wyrecytujcie przedszkolny wierszyk. Albo zaśpiewajcie piosenkę. I co? Jest? Na bębenku marsza gram, ramtamtam, ramtamtam…

Ten pokrętny wstęp będzie nas prowadził do zupełnie zaskakujących wniosków, czyli: uwaga, zgrabna wolta tematyczna. Dziś obchodzimy Światowy Dzień Wegetarianizmu. Przezwyciężyłam więc wrodzone lenistwo i postanowiłam oddać cesarzowi, co cesarskie, czyli szacunek Braciom Mniejszym. Czuję, że jestem im coś winna, więc zawołałam Prezesa, by nalał mi wina i dalejże się wymądrzać, a właściwie pouczać Was autorytatywnym tonem, jak ostatnio – ku mej niekłamanej radości – zostało nazwane to, co tutaj robię. Właściwie wolałabym określenie „nachalna ewangelizacja”, ale jak się nie ma, co się lubi, to się lubi, co się ma.

Otóż wracając z wegeburgerka z mężem mym małżąkiem (on wegetariański, ja wegański, jego lepszy – później napiszę dlaczego), odbyliśmy niezwykle budującą dysputę na temat tego, co musiałoby się wydarzyć, żeby ludzie ograniczyli spożywanie mięsa. Prezes obstawiał edukację, ja – wielbicielka edukacji – zgadzałam się z tym połowicznie. Mam bowiem wrażenie, że opowieściami o męczeństwie zwierząt, śladach węglowym i wodnym oraz kwestiach zdrowotnych, przekonujemy przekonanych, czyli uprawiamy sztukę dla sztuki. Przypominam bowiem, że żyjemy w kraju, gdzie koncepcja likwidacji ferm futrzarskich dla części społeczeństwa jest oburzająca, a dla części obojętna. Przypominam, że żyjemy w kraju, gdzie spora część ludności uważa nie tylko, że zwierzęta nie posiadają uczuć, ale wręcz nie czują bólu. Tak, moi drodzy nachalnie ewangelizowani! Nie zdajecie sobie nawet sprawy, ile osób całkowicie lekceważy ból odczuwany przez zwierzęta i wcale nie mówię tu o jakimś patolstwie. My dużo z wetką sobie gadamy, również przy kawie. I ona mi opowiada takie rzeczy, których ja nie chciałam wiedzieć.

Mówienie ludziom en masse, że jedzenie mięsa jest złe ze wszystkich powodów, to działanie piękne i zupełnie nieskuteczne. Ludzie nie wierzą w ślad wodny czy węglowy, katastrofę klimatyczną i szczepienia. Wierzą za to, że raka wyleczą amigdaliną, depresja to wymysł leniwych bab, czerwone kokardki na wózkach chronią dzieci przed urokami, a orientację seksualną można „leczyć”. Zatem logiczną argumentację można włożyć między bajki. Szczególnie że Instytut Żywności i Żywienia na swej stronie internetowej pisze: „Białko pochodzenia zwierzęcego, zawarte w mięsie, mleku czy jajach posiada wszystkie aminokwasy egzogenne [których organizm ludzki nie wytwarza samodzielnie – przyp. mój] w swoim składzie. Białko roślinne nie zawiera wszystkich niezbędnych aminokwasów lub zawiera je w niedostatecznych ilościach”, nie pisze natomiast ani słowa o drastycznie niskiej jakości mięsa, którym Polacy żywią się na co dzień, a także o skutkach, jakie niesie ze sobą sieta na nim oparta.

Byłam więc uprzejma zgodzić się z mężem mym małżąkiem jedynie połowicznie i zasugerować, że dla przejścia na zdrowszą dietę potrzebujemy działań systemowych aparatu państwowego. Czyli, mówiąc wprost, wprowadzania takich obwarowań dotyczących hodowli zwierząt, by cena mięsa wzrosła wielokrotnie, awansując je do rangi towaru luksusowego, co spowoduje automatyczne zmniejszenie produkcji (bo popyt zmaleje). I tu wkracza Edukacja Cała Na Biało, taka prowadzona od wczesnego dzieciństwa. Bo wiecie… schabowego potrafi zrobić każdy (przy zdrowych zmysłach). Mielonego podobnie. I upiec kurczaka. Matka robiła, babka robiła i prababka także. Wyssaliśmy tę panierkę z piersi licznych pokoleń przed nami. A roślinnych potraw nikt nas jeść nie nauczył (bo sam nie umiał). Nikt nam nie pokazał, że takie potrawy mogą być przepyszne, nieskomplikowane i szybkie w wykonaniu. Tego musimy się dopiero nauczyć.

Na kanale jutubowym Makłowicza Roberta (taki nieduży, okrąglutki krakusek, który tak potrafi przez pół godziny opowiadać o frytkach, że w tym czasie żresz ze trzy posiłki) można znaleźć nie tyle wywiad, a uroczą rozmowę, przeprowadzoną z najbardziej rozpoznawalną weganką w Polsce, czyli Martą Dymek (to ta od Jadłonomii). I oni oboje mówią tam strasznie fajne rzeczy. Na przykład, że jedzenia nie dzielimy na mięsne czy bezmięsne, tylko smaczne i niesmaczne. Albo że potrawy roślinne nie zaistniały po to, żeby udawać mięso. Że kuchnia naszych przodków absolutnie na mięsie się nie opierała. I że nikt ani nie oczekuje, ani nawet sobie nie wyobraża, że ludzie w ogóle przestaną je jeść, bo o to zupełnie nie chodzi. Czy w końcu (to Makłowicz), że jeśli goszczą kogoś z określonymi wymaganiami dietowymi, to dostosowują całe przyjęcie do wymagań tej właśnie osoby. Jest to niezwykle bliski mi sposób myślenia. Nie wyobrażam sobie tworzenia gett ławkowych – tu weganie, tu celiaki, tu mięsożercy. Nasza coroczna letnia impreza odbywa się pod wezwaniem bezmięsnym i bezglutenowym, ponieważ uważamy, że mięsożercom i gluteniarzom nic się nie stanie od jednego posiłku bez tych składników. Jedzenie ma być SMACZNE.

-

Kasiu, wiem, że czytasz. Powiedz mężowi, że to nie tylko moja opinia, ale Makłowicza też. Czy Makłowicz go przekonuje? (Wszyscy: mąż Kasi kryguje się, że robi nam kłopot, bo nie może jeść glutenu – taki, widzicie, żartowniś).

-

Jak widzicie, Naczelna Weganka Rzeczypospolitej NIE OCZEKUJE, że wszyscy przestaną jeść mięso. Przyklaskuje po prostu każdej próbie ograniczenia tego produktu w diecie. Pewnie robi, jak ja – nikogo nie ewangelizuje, tylko karmi. Ja karmię ludzi tą trawą i potem oni są w szoku, jakie to jedzenie pyszne, jak pachnie i jak niewiele wymaga zachodu. Oraz: jak jest po nim lekko, łatwo i przyjemnie (błonnik). Cóż, Moi Drodzy, na każdego z Was przyjdzie ta chwila, gdy zacznie doceniać dobrą kupę.

A więc święć się pierwszy października. Niech żyją naleśniki! Wiwat pierogi ruskie (Ruskie są? Nie, wyszli)! Dawać mi pęczak zasmażany ze szpinakiem, pomidorami i serem feta!

A jeśli będziecie kiedyś w Katowicach, koniecznie odwiedźcie Złotego Osła – najstarszy bar wegetariański na Śląsku. To Was może do wielu rzeczy przekonać. MNIAM!!! Śmiało – powiedz „sprawdzam”.

I kochajcie wróbelka*, dziewczęta. Kochajcie, do jasnej cholery!

--

* Albo każde inne zwierzątko.

--

PS Wracam do tego wegańskiego burgera z burakiem. On jak najbardziej wchodzi, tylko jakoś tak mi się wydaje, że jest ofiarą myślenia pt.: burak, bezpłciowe warzywo. W związku z tym kuchnia serwuje tego burgera z ostrym, chrzanowym sosem, jakby chcieli zabić smak buraka. Ludzie… wogle nie o to chodzi. Buraki to cudowne, pyszne warzywa, tylko trzeba mieć na nie pomysł. Jak na wszystko na świecie. Nie zabijajcie smaku buraka chrzanem. Poeksperymentujcie, żeby go wydobyć!



 

Komentarze