2512

Długo tu nie zaglądałam, więc dla porządku należy się aktualizacja.

Przez ostatnie trzy lata przez moje życie przetoczyło się prawdziwe tsunami chorób i umierania. Najpierw odeszła Zosia, potem tato, po nim mój młodszy brat stryjeczny Grześ, mama, Edzio, Karolek i Lesio, by na koniec zdzielić mnie w twarz drugim udarem Loli. Nigdzie o tym nie pisałam, ale w pewnej chwili było ze mną już naprawdę źle. Depresja została członkiem z ramienia wysuniętym na czoło, miesiącami siedziałam w kącie, przestałam robić cokolwiek - w szczytowym momencie miałam nawet problem z wejściem pod prysznic. Kropkę nad i postawiło przedwczesne odejście Lesia, na myśl o czym do dzisiaj nie wytrzymuję "na sucho".

Na szczęście totalizator wylosował dla nas dwie malutkie koteczki i całkiem pokaźnego szczeniaka, które to osoby zostały kolejnymi plasterkami na poranione serca. Uspokoiłam się odrobinę, planuję wizytę osobistą u Doktora, a ten z pewnością zmieni mi leki na jakieś grubsze. Poza tym guz w piersi zamieniłam na mięśniaki, bo nic w przyrodzie nie ginie, a gdy gdzieś się polepszy, to w innym miejscu popieprzy. Przyjmuję to z pokorą, jeżdżę na kontrole i akceptuję, że pewnie prędzej czy później czeka mnie leżenie na stole operacyjnym. Wszak nikt nie młodnieje.

Życie toczy się dalej, wciąż wszyscy po mnie depczą, każdy poranek witam soczystym całusem nowego psa, tylko ze spaniem mam kłopoty, bo jestem senna w zupełnie abstrakcyjnych momentach. Próbowałam to wyregulować lekami, ale w końcu machnęłam ręką: nikt mnie nigdzie nie goni, mogę sobie spać do południa, więc siedzę nocami (co uwielbiam z uwagi na spadek aktywności domowników i ciszę), a część dnia przesypiam. Nawet Pan Mąż Dobrodziej przywykł jakoś do tego stanu rzeczy i w dni, gdy zerwę się o poranku, działam mu na nerwy. A męża trzeba sobie przecież szanować.

No i wreszcie całkowicie straciłam zainteresowanie alkoholem. Nie wiem, czy to się uda jeszcze naprawić.

Komentarze