2487

No, więc... koty. Koty są cudowne. Zofia umarła dziś dwa razy, przez co ledwie żyję. A było tak. Rano nikt nie został wypuszczony do ogrodu, bo Prezes pojechał do biura, a ja też musiałam. Niby na 2-3 godziny, ale jednak. Nie wypuszczamy zwierząt na zewnątrz, gdy nie ma nas w domu, co niezmiernie cieszy wszystkich kurierów. Nie wypuszczamy szczególnie w taka pogodę, żeby ktoś udaru nie dostał przypadkiem. Wiecie - niby ze schroniska, ale od razu do pięciogwiazdkowego hotelu. Przyjechałam jakoś o 10:30, pieski jak zwykle oddały mi honory wyjąc jak opętane, gdy tylko znalazłam się na drodze wewnętrznej. A już jak otwarłam drzwi... Tumult, histeria, skoki, padanie na glebę i dziki galop. Otwarłam drzwi, niech wszyscy idą. Poszli. W domu było chłodno, bo klimę odpaliłam zdalnie, więc zniechęcali się po kolei do wolności i swobody: najpierw Morganek, bo on zawsze i wszędzie z mamusią, potem koty, psy, Edka nie liczę, bo to powsinoga (w dodatku rasowa, podobno z hodowli, ale dokumentów nie okazał). Jakoś tak o drugiej mnie tknęło, że dawno nie widziałam kotów. No co? Nie dziwcie się, tylko zapytajcie matki wielodzietne, czy trudno zgubić bachora, jak masz hurt. Choć nie wiem, czy się przyznają. Więc poleciałam na pięterko, Karolek jak zwykle w szafie, Zofii nie odnaleziono. Jezus Maria. Toż ona ma 120 lat i otłuszczone organy! Wyprułam z domu na pełnym gazie. Nie musiałam biec daleko - na tarasie, na kostce brukowej nagrzanej do 300. stopni, pod stołem leży martwy kot. Na boku leży, nie dycha, nie rusza się. Jak ja skoczyłam! Normalnie tak skoczyłam, że obudziłam kota, który uchylił oka, zwytrnął podwoziem do góry i powiedział MIAU. Porwałam więc tę Zośkę na ręce i huzia z nią do życia i klimatyzacji. Gdy biegłam, z komórek do wynajęcia pod świerkiem wychynął Edward, przeciągnął się, ziewnął i z wolna ruszył ku domowi. Wyspał się i pora na posiłek. --- Popołudniu siedzimy z Prezesem w jacuzzi, opowiadam mu tę dramatyczną historię, on się mści werbalnie. Urażona do żywego opuszczam garnek, patrzę... a pod stołem na nagrzanej kostce brukowej leży martwa Zofia i nie dycha. Jezus Maria. Ociekając lecę ku Zofii, wołam "Zosia, Zosia!", a ona nic. Znowu mi ciśnienie skoczyło, a ja już nie jestem najmłodsza i, co tu kryć, najszczuplejsza. Dopadam zwłok kota, gotowa prowadzić akcję reanimacyjną. Zwłoki z dezaprobatą uchylają powiekę i morderczym wzrokiem dają mi do zrozumienia, żebym się ogarła. --- Prezes: Ty jednak jesteś kopnięta. Jak tylko kogoś nie widzisz, to myślisz, że on umiera. Łoterloo: Faktycznie. Jak cię dłużej nie ma, to nie powinnam się niepokoić, że upadłeś i leżysz bez ducha, tylko myśleć, że upadłeś na jakąś panią i jesteś zajęty. A potem oczywiście poczyniłam liczne kąśliwe uwagi na temat niedokładnie umytego po martwym sezonie basenu. Kara musi być.

Komentarze

  1. Moja kocica też skomle, żeby wyjść na balkon od południowej strony i choć trochę się wygrzać. Podłoga aż parzy, a jej jest błogo...

    OdpowiedzUsuń
  2. Jako wielodzietna potwierdzam. Z cala stanowczoscia. Gdy dzieci byly mlodsze i mlodociane zaliczalam nieustanne zrywy: za cicho, dawno ktoregos nie widzialam i w te klimaty.
    Odliczalam nieustannie. Doliczajac do tego zwierzyne to trochę tego bylo.
    Niemniej bylo mi latwiej, bo od nastania telefonii kieszeniowej odliczalalm z pracy smsowo lub telefonicznie.
    Niemniej odliczalam. Nieustannie. I zawsze kogos brakowalo. Ja umieralam, a ktos sie odnajdywal. Ale zanim sie odnalazl to zdazylam umrzec
    Meza nie odliczalam, bo juz nie mialam sily. Zreszta dbal o moj komfort i sam sie zglaszal niesutannie, ze zyw
    Pozdrawiam cieplo
    AgulaW

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz