1044

(A imię jego czterdzieści i cztery ;o)  )

Oddaję się ostatnimi czasy, choc może słowo „oddaję” to zbyt wiele powiedziane, czytywaniu publiczystyki na portalu Frondy. Jestem w pewnym sensie produktem naszych czasów – nie potrafię pogodzić się z filozofią katolicką, w której zostałam wychowana. Nie potrafię się też pogodzić z tym, że kościół psuje się od wewnątrz. Czuję, że i jedno, i drugie usiłuje wcisnąć mnie w przyciasne buty, w których kompletnie nie mogę się poruszać.

Jestem zwolenniczką takiego pojmowania przynależności, która akceptuje przyswojoną ideologię w całości, z dobrodziejstwem inwentarza. Staję wtedy po określonej stronie i staram się bronić idei, uznanych za własne. Ponieważ przynależność jest zjawiskiem „do grupy”, czuję się współodpowiedzialna za zachowania i wypowiedzi innych jej członków. Nie potrafię udawać, że oni nie istnieją, że jestem samotną wyspą, a to, co dzieje się wokół, jakby mnie nie dotyczy.

W związku z powyższym nie czuję się katoliczką. Nie mogę udawać, że nie widzę tego, co dzieje się obok mnie. Nie mogę bronić zachowań ludzi, którzy identyfikują się z przynależnością do kościoła katolickiego. Zastanawiałam się nawet nad formalnym zeń wystąpieniem. Powstrzymała mnie lektura, określająca warunki, jakie należy spełnić, by tego dokonać. Szczególnie jeden: należy złożyć oświadczenie, że jest się osobą niewierzącą. Otóż ja nie jestem.

Dawno temu moja nieżyjąca już babcia, niepowstrzymana badaczka natury ludzkiej, zapytała mnie: z czym kojarzy ci się słowo „chrześcijanin”? Z dobrocią – odpowiedziałam – z umiłowaniem bliźniego, z pokorą, cierpliwością… A słowo „katolik”? Z uczestnictwem w obrządku oraz, niestety, z powiedzeniem „Panu Bogu świeczkę, a diabłu ogarek”. A nie sądzisz, że to powinno być tożsame? – zapytała z błyskiem w oku i przewrotną satysfakcją.

No właśnie. Powinno. A nie jest. Myślę, że wtedy właśnie kropka nad „i” została postawiona.

Z przykrością stwierdzam, że większość katolików, z którymi rozmawiałam, uważa, że Bóg jest idiotą. Lepi go na swój obraz i podobieństwo, przypisując mu własne cechy, małości i ograniczenia. Nieustannie unosi się pychą, nie potrafi kochać nikogo prócz siebie i skrycie tęskni do czasów inkwizycyjnych. Nazbyt pospiesznie odbiera Bogu jego rolę sędziego, uzurpując sobie prawo do zastąpienia go w przekonaniu, że posiada stosowne kwalifikacje. Od lat budzi to moje zadziwienie, smutek i, co tu kryć, również obrzydzenie.

Jednak odziedziczona najwyraźniej po babce żyłka badacza nie pozwala mi ustawać w wysiłkach, mogących pomóc mi dociec, o co właściwie chodzi. Stąd lektura Frondy, która przecież, jako sprzeczna z moimi przekonaniami, powinna być mi obca. Na początku byłam poniekąd zafascynowana zarówno wypowiedziami publicystów (słabych w większości, co z przykrością stwierdzam, i nie chodzi tu o ideologię, a o warsztat), jak i komentatorów. Spodziewałam się, że większość tej drugiej grupy stanowią przekonani, natomiast resztę (odsetek) – walczący przeciwnicy. Z punktu widzenia tych będących pro – trolle. Nie omyliłam się (zasada jest ogólna). Jednak to, co zobaczyłam, przerosło moje najśmielsze oczekiwania.

Nienawiść wylewa się zewsząd, zarówno z publikacji, jak i z komentarzy. Ponieważ portal Frondy jest prowadzony w systemie blogowym (kawiarenkowym), autorzy publikowanych tekstów czasami biorą udział w toczącej się poniżej dyskusji. Chciałabym napisać „najczęściej”, ale prawda jest taka, że „zawsze” zniża się ona do poziomu, którego wolałabym nie oglądać nawet w rynsztoku. Trolle (pozwalam sobie dla ułatwienia) zajmują się wkładaniem kija w mrowisko, praworządni katolicy – opluwaniem wszystkiego, co niezgodne z ich filozofią. Nikt niczego nie tłumaczy. Nikt nie odnosi się do przedmiotu dyskusji, wycieczki osobiste zaczynają się już w pierwszych komentarzach pod tekstem. Czasem uprzedzając nawet wpisy opozycjonistów. „Lecz się” to zdecydowanie pocisk najlżejszego kalibru. Nienawiść i jad w takim nagromadzeniu, że odczuwam wstręt.

Gdzie, pytam, miłość bliźniego? Gdzie Chrystusowe przykazanie? Gdzie cierpliwość i pokora? Gdzie potrzeba zaświadczania własnym przykładem prawdziwości głoszonych idei?

Od czasu rozmowy z babcią minęło dwadzieścia lat z okładem. Moje zdanie tylko się ugruntowało. Czasami ogarnia mnie smutek – jak łatwo zniszczyć najpiękniejszą ideę na świecie.

Komentarze