2444

Dziś mija rok od chwili, gdy Morgan opuścił schronisko. Nie był wtedy jeszcze naszym psem. Tym, których naówczas z nami nie było, przybliżam historię.

6 stycznia 2017 odnotowaliśmy naprawdę duży mróz. Schronisko dla zwierząt w Oświęcimiu śledziło prognozy pogody i już rankiem wiedzieli, że temperatura w nocy z 6 na 7 spadnie poniżej -25 stopni. Zajęli się ewakuacją psów z kojców. Wszystkie, które mogły, znalazły się wewnątrz zabudowań (widziałam, mieli zajęty każdy centymetr kwadratowy), ale okazało się, że miejsca nie wystarczy. Pracownicy zwrócili się do obserwatorów na fejsie z błagalnym apelem, żeby przygarnęli psy, dla których zabrakło wolnych miejsc, na tymczas choć na jedną noc. To był piątek.

Przeczytawszy wiadomość, zawołałam Prezesa. Spojrzeliśmy w komputer, potem na siebie.
- Ile damy radę? – zapytałam i już za chwilę szykowaliśmy ciepłe ubrania i buty.
- Jedziemy – poinformowałam Angelikę ze schroniska, z którą już się znaliśmy, bo to ona przywiozła nam Hankę.
- Zaraz przyślę zdjęcia, żebyście sobie wybrali – odpowiedziała Angelica, a ja zaczęłam się śmiać, bo co to w końcu za różnica. Miała tylko mieć na uwadze, że u nas w końcu mieszkają również koty.
Czekali na nas przed drzwiami.
- Cztery – zadysponowaliśmy, ponieważ w międzyczasie udało mi się umieścić jednego psa u rodziców, a drugiego u koleżanki Zuzi. W milczeniu i strasznym zimnie pakowaliśmy psiaki do samochodu. Na koniec uścisnęłyśmy sobie z Angeliką serdecznie ręce.
- Wszystko będzie dobrze – powiedziałam patrząc jej w oczy. – Jakby co, wiecie, gdzie nas szukać.

Rozwieźliśmy pieski. Morgan trafił do moich rodziców. Nie wiem dlaczego. Pewnie to był spisek.

Mróz rzeczywiście był potężny i z niepokojem myślałam, czy wszystkim mniejszym psiakom udało się trafić do domów tymczasowych, ponieważ duże psy mają jeszcze w takiej temperaturze i dobrze zaopatrzonych budach jakąś szansę, ale małe raczej by tego nie przetrwały. Nam weekend upłynął szalenie atrakcyjnie. Koty nie zapuszczały się na parter, a psy na górę – taki samorzutny pakt o nieagresji. Spałam dwie noce w salonie na kanapie, a ze mną cztery psy. Cały czas intensywnie szukałam domów stałych. W niedzielę popołudniu nadszedł czas zwrotu piesków, bo tylko jednemu udało się znaleźć dom i miał być odebrany w najbliższym czasie. Wtedy zbuntowali się rodzice.

- Zostaw go – zarządziła mama. – Szukamy mu domu na stałe.
- Jeden został – powiedziałam Angelice, podając jej któregoś szczeniaka. – Może uda się znaleźć dom, w razie czego jesteśmy w kontakcie. A po tego – wskazałam palcem – niebawem ktoś się zgłosi.
Morgan mieszkał u moich rodziców jeszcze kilka dni. W tym czasie rezygnowały kolejne chętne osoby. W końcu nadeszła chwila, gdy nie mógł już dłużej zostać. Widziałam, jak ciężko było rodzicom oddać go do psiego bidula, ale cóż robić… Zapakowaliśmy się we dwoje do samochodu i ruszyliśmy w drogę.

Przez całą podróż był bardzo grzeczny, ale wyraźnie zbierało mu się na wymioty. Zatrzymałam się w pewnym momencie i pozwoliłam mu pooddychać trochę mroźnym powietrzem, ponieważ już raz, kilka dni wcześniej, zarzygał mi całe auto. Siedział spokojnie na siedzeniu pasażera i oddychał głęboko. Kiedy ponownie ruszyłam, położył łapki na moim udzie i patrzył. Po prostu patrzył nie wydając żadnego dźwięku.

Jest u nas takie skrzyżowanie, z którego w lewo skręca się na Oświęcim, a w prawo do naszego domu. Zatrzymałam się na czerwonym świetle i spojrzałam na psa. Trzymał łapki na mojej nodze i patrzył w milczeniu. I wtedy, na tych światłach zrozumiałam, że nie dam rady zwrócić go za kraty. Światło zmieniło się na zielone, ruszyłam i jak w transie wrzuciłam kierunkowskaz w prawo. Płakałam całą drogę. Zaparkowałam na podjeździe, zostawiłam go w samochodzie, weszłam do domu i ruszyłam prosto do gabinetu Prezesa.

Na mój widok zerwał się z krzesła.
- Co się stało?! – krzyknął.
Nie zdawałam sobie sprawy, jak wyglądam. Zobaczyłam się w lustrze dopiero później. Była zapuchnięta, tusz rozmazał mi się po całej twarzy.
- Ty go zawieź – wyjęczałam. – Ja nie dam rady.
Pogłaskał mnie po głowie.
- Chodź, musimy go wyprać. Nie będzie mi pies w domu śmierdział schroniskiem.

Kilka minut później zadzwoniłam do Angeliki, z którą byłam umówiona na telefon, żeby nie musiała sterczeć na mrozie pod schronem.
- Już lecę – powiedziała.
- Nie trzeba. Zostaje.
- Jak to: zostaje?!
- U nas zostaje. Nie znalazłam dla niego domu na stałe, więc zamieszka z nami.
I wtedy ona się rozpłakała, i zaczęła w powtarzać jak katarynka:
- Ale u was? Naprawdę? U was? NAPRAWDĘ?!
- Na zawsze.
- Boże…

***

Miesiąc później przyjechała w końcu z dokumentami i to zwabiona podstępem oraz szantażem, bo nas nikt nigdy nie chce weryfikować, choć domagam się tego uporczywie, wywołując nieodmiennie fale radości. Najwyraźniej mamy jakieś dziwne gęby. No więc przyjechała, wyściskała psy i koty, a potem powiedziała:
- Wie pani, że on praktycznie nie miał szans na adopcję? Nie jest ani młody, ani ładny, niczym się nie wyróżnia. Ot, nijaki, podwórkowy burek. Takie właściwie nie znajdują domów i do końca życia zostają za kratami. Dziękuję.
- Ależ skąd – odparłam, drapiąc tłusty i błyszczący zadek zainteresowanego. – To ja dziękuję. Za przyjaciela.

NIE KUPUJ. ADOPTUJ.

Komentarze

  1. no i co ?
    znałam historię ale i tak ryczę jak krowa
    macie wielkie serce ...niech Wam one służą w zdrowiu i szczęściu wiele wiele lat

    OdpowiedzUsuń
  2. Jesteście niesamowici. Dodam jeszcze, że masz wspaniałego faceta u boku. Nie każdy by tak zrobił. Ale to na pewno już wiesz :) pozdrawiam, Zuzanna

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja też znam tę historię, ale przeczytałam jeszcze raz, no i ryczę i zazdroszczę, bo z radością wzięłabym te bidulowe psy, tylko nie mam takiego faceta jak Ty. Pozdrawiam. Marysia

    OdpowiedzUsuń
  4. no i oczy mi się jakoś dziwnie spociły...
    kupiłam. Tym razem kupiłam, bo chciałam zobaczyć jak to jest mieć psa "z domu" w domu. Nie ma różnicy.

    OdpowiedzUsuń
  5. To tak jakby Morgan drugi raz się urodził... tort psi się należy :)
    Podziwiam Ciebie nieustannie za to Twoje przeogromne serce :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Ja też, czytam i mam łzy w oczach...

    OdpowiedzUsuń
  7. Żeby tak się dało Was sklonować...

    OdpowiedzUsuń
  8. 7 stycznia 2011 roku podpisaliśmy adopcję naszej Rudeńki...jakoś te stycznie bywają szczęśliwe dla piesów;)

    OdpowiedzUsuń
  9. tak... no i ja tez sie poryczalam.
    a tego z adoptowaniem ladnych psów to nijak nie zrozumiem nigdy - przeciez te brzydkie tez sa ladne, a nawet ladniejsze!

    OdpowiedzUsuń
  10. nie lubi mnie twój bloguś,zjadł komcia.
    7 stycznia 2011 roku podpisałam adopcję mojej Rudeńki;)

    OdpowiedzUsuń
  11. Pamiętałam, ale i tak się poryczałam :-)

    OdpowiedzUsuń
  12. No, i czy ja musiałam to czytać i jeszcze raz ryczeć?
    *

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz