2456
Moja córkę wychowały koty.
Kochane, cudowne rodzeństwo pręgusów w idealnie białych skarpetach. Znalazłam je - osierocone - nad morzem, gdy miałam 17 lat. Przygarnęłam, przewiozłam przez całą Polskę, podrzuciłam rodzicom i ruszyłam dalej w trasę, jak to w czasie, gdy człowiek zachłystuje się swoją, nagle pozyskaną, nieomal dorosłością. Tata ich nie chciał. Był bardzo zły, pokłócił się z mamą i nie odzywał do niej tygodniami. Mama, nic sobie z tego nie robiąc, nosiła maleńkie kociątka w kieszeniach fartucha. Na moje wezwanie "Kochane pieniądze przyślijcie rodzice", gdzieś na poczcie w nadmorskim zadupiu pojawił się przekaz z adnotacją "Koty czekają". Faktycznie czekały. Jeden przez następnych 17, a drugi - 19 lat. Raz w życiu widziałam tatę płaczącego, to było wtedy, gdy odeszła jego miłość, jego ukochany, dwunastokilowy (sic!) Pimpuś. Nie pytając taty o zdanie zabrał go rak.
Wiele lat wcześniej przyniosłam do domu moich rodziców trzykilowe, wierzgające i ryczące zawiniątko. Koty obwąchały je z uwagą, w napięciu zbadały pieluchę, kichnęły z obrzydzeniem i... zakochały się na zabój. Już nigdy jej nie opuściły, nie przestały śledzić z uwagą i troską każdego dziecięcego kroku. A wtedy, gdy miała zaledwie tydzień, zalogowały się w niemowlęcym łóżeczku, by trwać - czujnie, z troską i niewyobrażalną miłością, bez względu na fochy i humory drobnego tłumoczka. Na początku trochę się obawiałam. Nie, nie tego, że zrobią jej krzywdę na osi braku porozumienia pomiędzy noworodkiem a kocięcością, tylko z powodu różnicy w wadze - koty razem 20 kg, dziecko 3. Myślałam (kretynka), że gdy któryś zaśnie i się obróci, to ją przygniecie. Mam nadzieję, że mi to wybaczyły.
Gdy dziecko zasnęło, włączałam do gniazdka elektroniczną nianię, będącą naówczas w Polsce nowinką technologiczną i dostarczałam sobie rozrywki intelektualnej, siedząc z rodzicami w kuchni, która zawsze była i nadal jest ośrodkiem życia w domu moich protoplastów. Niania nie wykazywała aktywności, a nagle, jak cień, pojawiał się w kuchni któryś z kotów i w milczeniu opierał się o moją nogę, cały ciężarem popychając w kierunku drzwi. Były w tej kwestii nieustępliwe, a ich upór nie do przezwyciężenia. Za pierwszym razem nie wiedziałam, o co chodzi. Zrozumiałam bardzo szybko - dziecko się obudziło i moje miejsce było przy nim. One wiedziały lepiej i szybciej niż jakiekolwiek nowinki. Instynkt podpowiadał im, że mama ma być przy dziecku ZANIM zacznie ją wzywać. Skuteczność wynosiła 100%.
Dyżurowały przy Zuzi bez jakichkolwiek przerw. Gdy opuściłam pokój, funkcjonowały w systemie zmianowym. Siku, micha - owszem, ale nie parami. Jeden kot zawsze zostawał na posterunku i trwał, niby drzemiąc, ale w pełnej gotowości do wzniecenia alarmu. Kiedy przerwa się kończyła, następował zmiana. Odpoczywały, gdy ktoś zajmował się dzieckiem. Niezmordowane. cierpliwe bez granic. Czułe na najsubtelniejszy sygnał niepokoju, niezadowolenia lub lęku. Wiedziały, że coś jest na rzeczy o wiele lepiej i wcześniej niż ludzie. Jesteśmy niewyobrażalnie ułomni.
Trwały, gdy raczkowała, gdy stawiała pierwsze kroki, kiedy skierowała je do przedszkola, a potem do jednej, drugiej szkoły. O nic się nie obrażały, znosiły fochy, humory i... uczyły. Bardzo zresztą skutecznie, bo niczego nie oczekiwały, za to każdym ruchem, każdym oddechem udowadniały, że nie ma większej wartości nad miłość. A że natura nie znosi próżni, to nauczyły. Stworzyły pięknego, dobrego, czułego, otwartego na innych człowieka, który nie przechodzi obojętnie wobec krzywdy słabszego. Taka jest moc miłości, już w założeniu uczucia bezinteresownego.
Więc jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek zapyta mnie: "Dziecko i zwierzęta?", zawsze odpowiadam: "TAK!". Tak, do diaska. Nie ma takich słów, które mógłbyś / mogłabyś powiedzieć małemu człowiekowi, a byłyby lepsze niż zwierzęcy przykład z własnego życia. Zaczynaj jak najwcześniej. Najpierw pokażą, jak się opiekować, a potem, jak wymagać opieki. Tego właśnie chciałam nauczyć córkę - że słabszymi trzeba się opiekować. Tymczasem zupełnie bez mojej ingerencji i wskazówek nauczyły ją tego... koty. Zwierzęcej mądrości nie da się ogarnąć małym, śmiesznym, ludzkim rozumem. Kochajcie je i szanujcie. Są o wiele bliżej sensu niż my - mali, słabi, głupi, miotani zmiennymi emocjami ludzie.
Kochane, cudowne rodzeństwo pręgusów w idealnie białych skarpetach. Znalazłam je - osierocone - nad morzem, gdy miałam 17 lat. Przygarnęłam, przewiozłam przez całą Polskę, podrzuciłam rodzicom i ruszyłam dalej w trasę, jak to w czasie, gdy człowiek zachłystuje się swoją, nagle pozyskaną, nieomal dorosłością. Tata ich nie chciał. Był bardzo zły, pokłócił się z mamą i nie odzywał do niej tygodniami. Mama, nic sobie z tego nie robiąc, nosiła maleńkie kociątka w kieszeniach fartucha. Na moje wezwanie "Kochane pieniądze przyślijcie rodzice", gdzieś na poczcie w nadmorskim zadupiu pojawił się przekaz z adnotacją "Koty czekają". Faktycznie czekały. Jeden przez następnych 17, a drugi - 19 lat. Raz w życiu widziałam tatę płaczącego, to było wtedy, gdy odeszła jego miłość, jego ukochany, dwunastokilowy (sic!) Pimpuś. Nie pytając taty o zdanie zabrał go rak.
Wiele lat wcześniej przyniosłam do domu moich rodziców trzykilowe, wierzgające i ryczące zawiniątko. Koty obwąchały je z uwagą, w napięciu zbadały pieluchę, kichnęły z obrzydzeniem i... zakochały się na zabój. Już nigdy jej nie opuściły, nie przestały śledzić z uwagą i troską każdego dziecięcego kroku. A wtedy, gdy miała zaledwie tydzień, zalogowały się w niemowlęcym łóżeczku, by trwać - czujnie, z troską i niewyobrażalną miłością, bez względu na fochy i humory drobnego tłumoczka. Na początku trochę się obawiałam. Nie, nie tego, że zrobią jej krzywdę na osi braku porozumienia pomiędzy noworodkiem a kocięcością, tylko z powodu różnicy w wadze - koty razem 20 kg, dziecko 3. Myślałam (kretynka), że gdy któryś zaśnie i się obróci, to ją przygniecie. Mam nadzieję, że mi to wybaczyły.
Gdy dziecko zasnęło, włączałam do gniazdka elektroniczną nianię, będącą naówczas w Polsce nowinką technologiczną i dostarczałam sobie rozrywki intelektualnej, siedząc z rodzicami w kuchni, która zawsze była i nadal jest ośrodkiem życia w domu moich protoplastów. Niania nie wykazywała aktywności, a nagle, jak cień, pojawiał się w kuchni któryś z kotów i w milczeniu opierał się o moją nogę, cały ciężarem popychając w kierunku drzwi. Były w tej kwestii nieustępliwe, a ich upór nie do przezwyciężenia. Za pierwszym razem nie wiedziałam, o co chodzi. Zrozumiałam bardzo szybko - dziecko się obudziło i moje miejsce było przy nim. One wiedziały lepiej i szybciej niż jakiekolwiek nowinki. Instynkt podpowiadał im, że mama ma być przy dziecku ZANIM zacznie ją wzywać. Skuteczność wynosiła 100%.
Dyżurowały przy Zuzi bez jakichkolwiek przerw. Gdy opuściłam pokój, funkcjonowały w systemie zmianowym. Siku, micha - owszem, ale nie parami. Jeden kot zawsze zostawał na posterunku i trwał, niby drzemiąc, ale w pełnej gotowości do wzniecenia alarmu. Kiedy przerwa się kończyła, następował zmiana. Odpoczywały, gdy ktoś zajmował się dzieckiem. Niezmordowane. cierpliwe bez granic. Czułe na najsubtelniejszy sygnał niepokoju, niezadowolenia lub lęku. Wiedziały, że coś jest na rzeczy o wiele lepiej i wcześniej niż ludzie. Jesteśmy niewyobrażalnie ułomni.
Trwały, gdy raczkowała, gdy stawiała pierwsze kroki, kiedy skierowała je do przedszkola, a potem do jednej, drugiej szkoły. O nic się nie obrażały, znosiły fochy, humory i... uczyły. Bardzo zresztą skutecznie, bo niczego nie oczekiwały, za to każdym ruchem, każdym oddechem udowadniały, że nie ma większej wartości nad miłość. A że natura nie znosi próżni, to nauczyły. Stworzyły pięknego, dobrego, czułego, otwartego na innych człowieka, który nie przechodzi obojętnie wobec krzywdy słabszego. Taka jest moc miłości, już w założeniu uczucia bezinteresownego.
Więc jeśli ktokolwiek, kiedykolwiek zapyta mnie: "Dziecko i zwierzęta?", zawsze odpowiadam: "TAK!". Tak, do diaska. Nie ma takich słów, które mógłbyś / mogłabyś powiedzieć małemu człowiekowi, a byłyby lepsze niż zwierzęcy przykład z własnego życia. Zaczynaj jak najwcześniej. Najpierw pokażą, jak się opiekować, a potem, jak wymagać opieki. Tego właśnie chciałam nauczyć córkę - że słabszymi trzeba się opiekować. Tymczasem zupełnie bez mojej ingerencji i wskazówek nauczyły ją tego... koty. Zwierzęcej mądrości nie da się ogarnąć małym, śmiesznym, ludzkim rozumem. Kochajcie je i szanujcie. Są o wiele bliżej sensu niż my - mali, słabi, głupi, miotani zmiennymi emocjami ludzie.
Tak wlasnie jest. I nic wiecej powiedziec sie nie da.
OdpowiedzUsuńPzdr.
AgulaW
Ale pięknie to napisałaś, jak zwykle zresztą. Ja wychowałam się z kotem i moi synowie też. A teraz w swoich domach mają psy. Też dobrze.
OdpowiedzUsuńPiękna opowieść.
OdpowiedzUsuńKotow nie mialam, byla psica :) tez fajna.
OdpowiedzUsuńPięknie napisałaś.
OdpowiedzUsuńNie zrozumiem nigdy dlaczego ludzie pozbywają się zwierzęcia bo im się dziecko rodzi.
No, zrozumiem ostatecznie w jedynym przypadku: dziecko ma taką alergię, że zagraża to jego życiu.
Kiedyś zobaczyłam ogłoszenie, że ktoś szuka nowego dla swego dziesięcioletniego kota właśnie z powodu powiększenia rodziny. Serce mi pękło.
Jesteśmy wyjątkowo głupią rasą.
Mnie wychował pies. Nauczył chodzić (nosił mnie w zębach, za szelki trzymając), karmił (owszem jadłam z jego miski i jakoś mu nie zaszkodziło) i pokazał czym jest miłość. Umarł jak miałam 12 lat.
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńBardzo fajnie napisane. Jestem pod wrażeniem i pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńJestem pod wielkim wrażeniem. Świetny artykuł.
OdpowiedzUsuń