Jak tam z weną

Otóż w moim życiu nie dzieje się nic przełomowego. I bardzo dobrze. Choć jest to, jak sądzę, stan chwilowy. Bo mateńka wyznała mi wczoraj, że miała Sen. A kiedy ona ma Sen, to zawsze coś się potem dzieje. Taka wiedźma po prostu.
We śnie główną rolę grało niechciane niemowlę, co zostało przez mateńkę odebrane negatywnie i zaczęła wieszczyć, że coś się spieprzy. Wieloletnie doświadczenie nauczyło mnie spodziewać się, że może mieć rację, więc z nutą rezygnacji oczekuję rozwoju wypadków.
Tymczasem zawisam dłońmi nad klawiaturą z myślą, że nie mam za bardzo o czym pisać, choć praca, jak zwykle, dostarcza mi wielu emocji. Ale trudno wypowiadać się o tym w sposób zawoalowany, bo nie można przytaczać tych opowieści bez konkretów. Musiałabym się przyznać oficjalnie czym jest Archiwum X, a w świetle moich niegdysiejszych wynurzeń, mogłoby to być kłopotliwe i odbić mi się długotrwałą czkawką. Pozostaję więc przy opowiadaniu różnych historyjek moim pracownikom, bo oni (jak mi się wydaje) wiedzą, gdzie pracujemy i jakoś ich to nie dziwi.
Wczoraj przekonałam się po raz kolejny, że praca jest jednak treścią mojego życia, ponieważ nie umiem się od niej odczepić nawet po godzinach i wyrabiam najprzeróżniejsze rzeczy, które o poranku bywają kanwą rozchichotanych sprawozdań w miejscu pracy.

A po południu obejrzę sobie z radością dwa potworne grubasy (o czym każda donosi z lubością na swoim blogu z zadziwiającą regularnością). Co prawda naocznie stwierdziłam, że owego przelewającego się tłuszczu na Kryni odnotować się nie da, nawet gdy człowiek wykaże maksimum dobrej woli, a z doświadczenia wiem, że na drugiej-mamie można wyłącznie dostrzec zgrabnie ukształtowany kościec oraz nogi łani, ale oj tam! Niech im będzie, jako chcą. Byle były!

Komentarze