Wielkie powroty

A więc wróciłam na gościnne i życzliwe łono blogowe zziębnięta, zmoczona jak kura, niewyspana (umcia, umcia do 4 nad ranem) i znudzona do granic możliwości. Nie mówcie nikomu, ale zawsze wyznawałam teorię, że narady służbowe to są po to, żeby ludzi oderwać od pracy, bo potem muszą siedzieć po godzinach. Taka złośliwość kierownictwa.
Czekało na mnie uśmiechnięte grono pracownicze oraz porażający stos dokumentów do akceptacji. Załamujący stos. A w naiwności swojej mam nadzieję na wolny piątek, gdyż chcemy się udać. Jak wiadomo z moimi teściami nie da się wypić kawy od niechcenia, bo mieszkają 400 km od nas, co sugeruje oczywiście, że są teściami idealnymi. Z powodu tej idealności nie będziemy szczęśliwymi posiadaczami licznej grupy potomstwa i zadowolimy się jedną sztuką, lecz jakże udaną.

Jakby przeżyć naradczych było mało, prosto z delegacji udałam się na posiedzenie w spółdzielni, z którego powróciłam nocką ciemną. Dodatkowo zdenerwowałam się do granic możliwości, aż mi sen odebrało, co nie jest u mnie często występującym przypadkiem. Z rozsądku zgasiłam światło po północy, by kręcić się nerwowo na posłaniu i, po kilku nic niewnoszących drzemkach, podnieść się o 5.00. W związku ze związkiem zasięgnę dziś stosownej opinii prawnej, a na jej podstawie (mam nadzieję) dowalę tym, co mi sen odebrali. Nie będzie tak, żeby jakiś pacan pozbawiał mnie wypoczynku nocnego.

Poza tym kupiłam sobie wreszcie pomarańczowe pantofle, które wyglądają tak:

i nic a nic mnie nie gniotą.

Bardzo proszę o nieużywanie słownictwa typu: „kurewski”.

Komentarze