Moje waterloo

Nareszcie nadszedł czas, by nadać notce tytuł właściwy, dementując tym samym pogłoski o skazaniu na sukces.
Wczoraj odbyła się narada służbowa z dyrektorami jednostek, które nam podlegają. Ponieważ, jak wiadomo, jestem chorobliwie ambitna, zaproponowałam mojemu szefowi, że zrealizuję temat na miarę swoich możliwości, a on podejrzanie szybko się zgodził. No to zrealizowałam. I nie wiem, czy nie zacząć prowadzić bloga pt.: „Ucieczka z Alcatraz”.
Prezentacja nosi szumny tytuł: „Problemy z prowadzeniem działalności w zakresie usługi XY”, roboczo przekuty w ułamku sekundy na „Ściana płaczu”. Założeniem podstawowym dla podległych mi kierowników było: wypłaczcie się, a ja się postaram coś z tym zrobić.
O ja cię pierdziu! Dali mi do wiwatu.
Poniewczasie sądzę, że ambicja gorsza od faszyzmu.
Nie pytaj się człowieku głupawo.
Oczywiście od razu mówię, że część osób podeszła do sprawy naprawdę profesjonalnie. Pojawiły się uwagi do możliwości korzystania z oprogramowania, do przepisów, regulujących niektóre czynności, to technologii wykonywania operacji. Widać, że się ludzkość przyłożyła, nie ma to tamto. W pocie czoła przebrnęłyśmy przez fury papieru oraz kilobajtów, uzyskując zadowalające i niezadowalające rezultaty, bo na ustawodawcę święty Boże nie pomoże.
Pojawiły się też pytania z cyklu: tak nam źle, że łomatkobosko. Nad tymi mogłam się tylko pochylić, bo załatwienie spraw z tej działki nie leży w mojej mocy.
Niektórzy jakby nieco się omsknęli i zasypali mnie pytaniami, na które nie mogę odpowiedzieć, bo merytorycznie należą do kogoś innego. Oczywiście muszę tu podkreślić, że i tak udało mi się zdobyć część informacji, a do pozostałych po prostu wskazałam, komu należy zawracać gitarę. Łącznie z Dyrektorem Naszym Najdyrektorszym w Warszawie (i takie były!).
A na deser – moja ulubiona kategoria pt.: „Jesteś gópia i nikt cię nie lubi”.
No ja sobie zdaję sprawę. Przełożony nie jest od lubienia, czepia się, zleca dodatkowe zadania i wymaga ich wykonania. Na tle jednego z takich pytań doszło do koszmarnej scysji na forum publicznym. Jedna z jednostek zarzuciła mojej pracownicy, że jest opieszała. Oczywiście nie wymieniono jej z nazwiska, ale tylko ona zajmuje się dokumentacją przetargową, więc nie trzeba było dociekać, o co chodzi. Wyznaję ze wstydem, że nieco się wzburzyłam czytając, bo pracownica jest solidna, uczciwa, kompetentna i zawsze robi, co do niej należy, a w dodatku w terminie. A poza tym JEST MOJA! I wara.
Smaczku całej sprawie dodaje fakt kompletnego i systematycznego spieprzania wniosków o przeprowadzenie postępowania publicznego przez nadawcę skargi. Delikatnie (naprawdę!) odpowiedziałam, żeby dali spokój.
Dyrekcja nadawcy wybuchnęła stekiem zarzutów, mniej niż średnio skorelowanych z rzeczywistością.
A na koniec, w kuluarach, powiedziała, że ona mi pokaże.

No to nie spałam w tym domu, bo cała sytuacja była więcej niż niesmaczna. Z nerwów wydrapałam sobie dziurę w głowie, ponieważ – jak wiadomo – ja zawsze szukam winy w sobie.

Szef przybył na papieroska o poranku.
- Będę składała konstruktywną samokrytykę, droga dyrekcjo – oświadczyłam.
- Ta? – mruknął znad zapalniczki – A w jakiej kwestii?
- W kwestii tej wczorajszej awantury na naradzie z panią X.
- Niczego nie zauważyłem.
W sumie fajnie, jak szef jest po twojej stronie.
A samokrytykę i tak złożyłam. Na koniec powiedział mi:
- To dla mnie nowe doświadczenie, być odbiorcą twoich frustracji. Rób dalej to, co robisz, bo ci dobrze idzie.

Dziś dzień spotkań z kontrahentami, renegocjacji umów i walki o kasę.
To mnie nieco odkoruje.

Komentarze