O życiu, które jest zasrane

Szef był dwa dni w 100licy, a w zeszły piątek w szale, więc nie widzieliśmy się całe pięć dni. Stęsknił się za mną ogromnie, co zaowocowało wczoraj wezwaniem o poranku (który nadal jest ciemną nocą) oraz uświadomieniem, że przez czas rozłąki doszedł do wniosku, że jestem pracownikiem roku co roku. Od razu członki mi zesztywniały, ponieważ takich rzeczy nikt człowiekowi bez powodu nie mówi. Zaparłam się w fotelu z lękiem oczekując ciągu dalszego.
I doczekałam się.

Dyrekcja oświadczyła, że okręt tonie i tylko ja mogę go uratować. Żebyż chodziło o zwykły nierząd – zrobiłabym to z prawdziwą radością. Ale nie, nie będzie tak łatwo! Po co mam kupczyć ciałem, na to przyjdzie czas. Najpierw się mnie awansuje, bowiem dyrektorskie tyłki większąć mają wartość niż kierownikowskie. Kupczyć się będzie, jak się okręt o dno oprze. Tymczasem, w dbałości o członki (czy ta część jest członkiem?) mam ratować resztki dobytku. I teraz to tylko ode mnie zależy, czy się pogrążymy ostatecznie.

Super.

Czuję się, jakby mnie ktoś wepchnął do dołu z gnojówką i łokciem z góry popychał, żebym się nie wydostała. Powierzchnia na wysokości ust. Najgorsze jest to, że termin od 1 grudnia, a to jest miesiąc w naszej firmie najgorszy, wymagający od dyrektorów niezwykłej wprost czjności i ogromnego doświadczenia. Którego, jak wiemy, nie mam. Więc gratulacje, nie ma wyjścia ewakuacyjnego, nie ma szalup ratunkowych. Na dno idźmy z okrzykiem „za honor i ojczyznę”.

Jestem załamana. Boję sie tak bardzo, jak jeszcze nigdy w życiu się nie bałam. Witaj środku uspokajający, mój najlepszy przyjacielu.
I uprzedzam pytania – niektórym propozycjom nie można odmówić.

Komentarze