- I co teraz robisz?

- zainteresowała się telekomunikacyjnie Krynia
- Piekę tarty – westchnęla prezesowa.
- Z czym? – czujność Kryni natychmiast wzrosła, jak to zawsze przy przepisach.
- Jedną z tuńczykiem, pomidorkami i papryką, a drugą z porami i szynką.
- Dwie chochelki dają przepis na tartę z porami – podsumowała Krynia, jak zwykle dobrze poinformowana.

Prezesowa nie była poinformowana, co jest już pewnym standardem. Postanowiła więc prędko nadrobić zaległości. Pobieżała i… chwycił ją paroksyzm zazdrości, która nie przerodziła się w zawiść tylko dlatego, że obie autorki Chochelek są jej znane oraz bliskie sercu. Piekny i niezwykle apetyczny serwisik.
Prezesowa, opanowawszy niskie uczucia przez zaledwie dobę uznała, że jest kobietą renesansu, którą trudno zaszufladkować i, prócz licznych sztuk pięknych oraz zupełnie niepięknych, posiadła również sztukę kulinarną. Postanowiła więc na tym tle wypłynąć.

Niedzielnym popołudniem przebiegle zasugerowała Potomstwu wycieczkę po kurtkę zaznaczając, by nabyło także pappardelle, a następnie rzuciła się do kuchni, by pogłaskac niskie uczucia wewnatrz swojej jaźni.
Oczywiście pappardelle są w pewnym stopniu rozpasaniem, lecz jest to makaron inny niż inne, więc nie warto z niego rezygnować na rzecz tańszych. Prezesowa wyznaje bowiem złotą zasadę, że największym grzechem w kuchni jest skąpstwo.

Jedna ręką wyciągnęła prezesowa z szuflady rondelek, nalała do niego wody i postawiła na płycie, celem uczynienia rosołku. Preferowany jest cielęcy Knorra, gdyż posiada charakterystyczną tylko dla niego zaletę niezajeżdżania rosołkiem. Inne zajeżdżają, ale ja się nie upieram. Drugą ręką prezesowa wyciągnęła z szufladki większy garnek, nalała do niego wody, osoliła i postawiła na płycie z myślą o zawrzeniu i ugotowaniu pappardelle. W tym czasie trzecią ręką z lodówki wyciągnęła cebulkę i boczek, i zamknęła za sobą nogą, bo czwarta ręka jeszcze jej nie wyrosła, ale to tylko kwestia czasu. Prezesowa zachowuje się w kuchni dość nonszalancko i rzadko trzyma się jakichkolwiek przepisów, bo na setę nie ma w domu jakiegoś składnika. W związku z powyższym daje się ponosić wyobraźni oraz lekce sobie waży wszelkie miary, posługując się głównie tzw. naokiem i wmiędzyczasem.

Więc w owym międzyczasie wydłubała patelnię, nalała na nią odrobinę oliwy i zrumieniła delikatnie drobno skrojoną cebulkę, a następnie szczodrze dorzuciła równie drobnego boczusia, podśpiewując pod nosem i czerpiąc przyjemność z roznoszącego się aromatu. Wyłączyła pod rosołkiem, do wrzącej wody wrzuciła pappardelle i zajęła się produkcją sosu śmietanowego. W tym celu w kolejnym rondelku rozpuściła odrobinę masła, dodała mąki czuwając, by zasmażka się nie zrumieniła. Następnie dolała do zasmażki przygotowanego wcześniej rosołku i zamknęła japę, bo została ostrzeżona przez Potomstwo z głębi mieszkania na okoliczność nieznoszenia tego podśpiewywania. Kiedy podstawa sosiku uzyskała właściwą konsystencję, chlapnęła do niej szczodrze jogurtem naturalnym, bo nie używa śmietany. A kiedy wszystko ładnie się ze sobą połączyło, posoliła i wcisnęła cytrynę*. Przez palce oczywiście, bo jest niehigieniczna, ale nie przepada za pestkami w sosie. Bulk, bulk, powiedział sosik, co pogłaskało prezesową czule po uszku, więc przelała go na patelnię, wprost do ślicznie zrumienionej cebulki oraz profesjonalnie podsmażonego boczku.

Grzanie zostało ograniczone do minimum, bo pappardelle właście „dochodziły”, a sosik miał tylko „przejść” smakiem składników, więc prezesowa wydłubała garść orzechów włoskich, rozdziadkowała je i lekko połamała na niezbyt małe części. A potem dorzuciła do sosiku.
No to makaron na talerze, na to sos i…



Zdjęcie sobie „pożyczyłam”, ale nie wiem, od kogo. Niemniej – dziękuję.

I byłby to już koniec, gdyby nie…

- Wysyłam ostatnio sygnały – oświadczyła w przestrzeń prezesowa.
Prezes westchnął, gdyż jest mężczyzną doświadczonym dziesięcioletnim blisko związkiem z prezesową i doskonale wie, że rzeczy nie dzieją się bez przyczyny.
- Jakież? – zapytał, choć wcale nie chciał.
- Definiujące mnie jako kobietkę, a nawet kobieciątko – doprecyzowała z satysfakcją prezesowa, ponieważ wszystko szło po jej myśli. – Mnóstwo obcych panów chce się mną obecnie zaopiekować, więc skądś to się musi brać.
- Kupię ci to wino – poddał się Prezes, sam będąc miłośnikiem dobrych trunków oraz pacyfistą, z obrzydzeniem myślącym o laniu w mordę obcych panów, którzy palą się do roztaczania opieki nad prezesową.

Więc prezesowa przygotowała dwa kieliszki i z uśmiechem nalała do nich rubinowego trunku, który niezwykle stylowo, leciutko tłustą warstwą zatańczył na ściankach, roztaczając wokół aromat tytoniu i wanilii.

Smacznego!

* Tak, cytryna jest konieczna. Proponuję na poczatku dodawać jej po trochu, żeby uzyskać własny poziom zadowolenia z zawartości cytryny w sosie. Potem idzie już łatwiej i bez mierzenia.

Komentarze