2419

Jakem obiecała niektórym, tak czynię. A że z poślizgiem, to z bonusem.

W ubiegłym tygodniu kot marki Zofia odwalił numer w niektórych kręgach zwany Numerem Karola, a ci, którzy o tym nie czytali, po obecnej lekturze mogą sobie resztę dopowiedzieć. Otóż nadchodził mrok i w dodatku dżdżenie się wzmagało, więc zaproponowałam stadu, by wróciło do domu. Z uwagi na wzmiankowane wzmaganie wszyscy powrócili szybko i bez zbędnych ceregieli, nawet kot marki Edward, któren tylko odrobinkę zamarudził pod samochodem, by następnie rzucić się ochoczo ku drzwiom i matce, gruchającej ku niemu słodko wew tych drzwiach.
Wszyscy, prócz Zofii.

Ja się z Zofią znam od lat bez mała dwunastu, choć ostatnio ciuteńkę mi się wiek dzieciątek poptasił i chodzą plotki, że nawet od trzynastu. Po pierwsze wiem, że Zofia lubi żyć wygodnie, co nie obejmuje moczenia futerka bez potrzeby. Po drugie wiem, że Zofia jest kotem. Właściwie to Zofia jest kwintesencją kotowatości i mogłaby stać w Sèvres pod Paryżem tuż obok wzorca metra i kilograma. A co za tym idzie, Zofia się czasem zaszywa. Ale, jak wspomniałam, znamy się nie od dziś i potrafię ją odnaleźć nawet pod idealnie gładką, bez najmniejszych wybrzuszeń narzutą na jednym z trzech możliwych łóżek. Zawoławszy Zofię do domu osiemnaście razy, ruszyłam eksplorować wnętrze. Dla całkowitej pewności czynność powtórzyłam dwukrotnie z przerwani na wzywanie Zofii do domu z ganku i tarasu. Następnie, solidnie już zdenerwowana, posłałam Prezesa na pięterko, do garażu, do kotłowni oraz pobrałam latarkę - gdyż w międzyczasie całkowicie ściemniało - i przeryłam się przez pozostałe garaże, a nawet drewutnię. Oraz drogę, krzaki i ogród sąsiadów.

Im bardziej zaglądaliśmy do wszystkich dziur, tym bardziej Zofii w nich nie było. Atmosfera zrobiła się dosyć napięta. Oświetliwszy taras światłem zewnętrznym warowałam przy drzwiach, komentując dość histerycznie, że na pewno coś jej się stało, bo przecież zawsze przychodzi na wołanie, a tu zima akurat, chwycił mróz i śnieg już spadł, że się zaziębi, zapadnie na płuca, wdadzą się suchoty i po Zofii, że ją jakiś idiota samochodem potrąci, bo nie nawykła nikomu z drogi ustępować oraz że ja tego nie przeżyję. Nastrój udzielił się wszystkim. Część domowników stała przy mnie i oddawała się rozpaczy, część miotała się po całym domu zaglądając to tu, to tam, czy aby Zofia gdzieś się jednak nie ukryła. Nikt nie pozostał obojętny, nawet Zofia, która pilnie zaglądała za zasłony i do miseczek. I to właśnie ona pierwsza znalazła Zofię.
Za cholerę nie wiem, gdzie siedziała, ale do dziś mam ochotę ją ukatrupić.

Bonus

A wczora z wieczora wołam wszystkich psów do domu, bo leje. Dwa przyszli, trzeci nie przyszedł.
- Leśkuuuu - pieję. - Leśkuuuuuuuuu!
Nie ma.
Cimno. Zimno. I dżydż.

Chcąc nie chcąc wzułam lacie ogrodowe i ruszyłam na poszukiwania w deszczu i ciemności. Gdy obeszłam już cały dom, wyszło na jaw, że Lesiek jest na tarasie, tylko zajęty, bo akurat zapoznał żabę. Chyba dość istotnie ją zapoznał, więc wzięłam gada na ręce (tu ukłon w stronę pomysłu, żeby mieć psy, które można jakoś oderwać od ziemi) i przyniosłam do domu, gdyż nie ma opcji, by Lesiek z własne woli porzucił taką żabę samiusieńką w deszczu i ciemności. Wytarliśmy się w wiatrołapie, wlaźliśmy do domu, a tu nasz bohater zaczyna zachowywać się dziwnie. Na głowie staje, mordę w kanapę wyciera, łapą sobie coś z twarzy wyciąga. Patrzę... a mój malutki szczeniaczek ze schroniska nie ma jednego oka!

Łapłam szczeniaczka, zaciągłam do łazienki, wywaliłam z łazienki wszystkich, którzy nie byli związani ze sprawą, łapłam szczeniaczka, zaciągłam do łazienki, drzwi zamkłam, rzuciłam się na kolana, psu każąc uprzednio posadzić dupsko i nuże oglądać miejsce po oku. Dokładne oględziny wykazały, że oko jednak jest, tylko kaprawe, spuchnięte, zaglucone i z zajdzioną trzecią powieką.
Westchnąwszy umyłam psu okolice oka płynem do soczewek, który wpadł mi w ręce, dokonałam przeglądu asortymentu w łazience i znalazłszy Prezesowskie krople do oczu, rozpoczęłam żmudny proces wypłukiwania z oka - jak podejrzewałam - oznak niezadowolenia żaby.
Co oczywiście nie budziło zadowolenia zainteresowanego.

I tak kropiliśmy to oko wielokrotnie do dzisiejszego południa. Troszeńkę jeszcze łzawi, ale wygląda dobrze. W podzięce piesek Lesek przyniósł mi... żabę. Trzy razy większą niż poprzednia.
Ja to się mam!






Komentarze

  1. No ej, Ty tu tak nie rób nagle bez ostrzezenia ze "nie ma jednego oka", bo malo kawy nie rozlalam!
    Ale swoja droga, nie wiedzialam, ze zaba moze byc taka niebezpieczna bestyja.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie podobnie jak Diablowi serce bic przestalo na moment jak przeczytalam to "nie ma jednego oka". Prosze ludzi nie straszyc z samego ranca, bo u mnie jeszcze slonce dobrze nie wstalo a ja takie horrory czytam:)) Dobrze, ze wiedzialas co robic, bo ja bym pewnie zupelnie rozumy wszelakie postradala.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W sytuacjach granicznych człowiek zwykle zachowuje jasność umysłu. A potem nie może sobie skojarzyć, jak to mu się udało.

      Usuń
  3. Z zimną krwią przeczytałam do końca, wietrząc figurę stylistyczną i zwrot akcji. Zerknąwszy na powyższe komentarze utwierdziłam się w przekonaniu, że nie mam serca. Napisane doskonale!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pochwała z Twych ust i palców to więcej niż pochwała :)

      Usuń
  4. Żabol splunął był w pysk Lesiowy,żabole tak majo,ze trutkr wydzielajo zez swych powłok, kot mojej kolezusi juz kilkakrotnie zapaadał na prawie zejscie, bowiem zachciewało mu sie konsumpcji ropuszek. Nic go to nie nauczyło,nadal znosi zdobycz i z gracją prezentuje w jadalni.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mógłby się przynajmniej z takiego bliska nie przyglądać ;)

      Usuń

Prześlij komentarz