1995
Kolejny raz podjęłam uporczywą i, mam nadzieję, nieskazaną na porażkę walkę z bezą. Beza jest moją piętą achillesową. Złośliwie i uporczywie nie chce mi wyjść. Zawsze, ale to ZAWSZE, w środku ma ciągutka. Świnia. A mnie się, rozumiecie, marzy Pavlova. Zeżreć taka Pavlovą nim nadejdzie diety świt, który jest nieubłagany, albowiem po nocy zawsze przychodzi dzień. Tymczasem beza stawia bierny opór mym staraniom. Wredna, podła, na pasku kłamstw mnie wiodła. Zaparłam się. Nie będzie mi tu beza. Upiekę. Będę piekła tak długo, aż wyjdzie, choćbym miała wyczyścić rynek jajczarski w promieniu 50. km. Poszukuję obecnie źródła jajek bezżółtkowych. Ile można, panie, majonezu ukręcić czy innego kogla-mogla. Zwłaszcza że surowe żółtko mię brzydzi niepomiernie. Co można jeszcze z samych żółtków? Jaka ona teraz piękna, ta beza. Taka kształtna, obła, lekuchno przyrumieniona. Jeśli znajdę ciągnące się wnętrze, to ja zadźgam szpikulcem, nie zważając na zalotny loczek na czubku. Gorzej, że się cholers...