Już poniedziałek, więc nowy rozdziałek

Jestem chorsza. Znaczy w zeszłym tygodniu byłam chora, a teraz mi się pogorszyło, zamiast odwrotnie. To trochę uciążliwe. Katar występuje rzutami, ale jak już wystapi to zalewa nam mieszkanie i jeszcze sąsiadów. A jak kaszlnę, to szyby wprawiam w drżenie.
Postanowiłam przeczekać, ale wczoraj to już nie wytrzymałam, przyfasoliłam końską dawkę aspiryny C, spociłam się w nocy jak norka i wstałam w takim stanie, jakby mnie ktoś przeganiał kopniakami po stodole przez całą noc. W ogóle to protestuję przeciwko chorowaniu w lecie, mimo że lato jakie jest, każdy widzi. Protestuję, zwłaszcza, że:
a. nie mam klimatyzacji w domu,
b. nie mam klimatyzacji w pracy,
c. nie mam klimatyzacji w samochodzie,
d. nie pijam zimnego,
e. rzadko jadam lody.
Znaczy jakaś świnia na mnie nakichała albo nakaszlała. I to też ciekawe, bo mało chadzam po sklepach, gdzie tłum dziki, nie pracuję z klientem i nie poruszam się Środkami Masowej Zagłady czyli komunikacją miejską. Ale piąta kolumna widzę i tak znalazła dojście.
Weekend bardzo pracowity, zgodnie z przewidywaniami. Pan Dachowy zlazł wreszcie z dachu, więc rzuciliśmy się do okien i umyliśmy do błysku wszystkie siedem. Następnie w szale i ku rozpaczy kotów wysprzątaliśmy jeszcze całe mieszkanie. Operacja ta zajęła nam kilka godzin, a potem padliśmy i uznaliśmy, że się nie ruszamy, bo aż szkoda zanieczyszczać ten porządek. Po południu i wieczorem dodatkowo skatowaliśmy się kładzeniem wykładziny w łazience rodziców i wierzcie mi: nie było łatwo. Ale ustaliliśmy już przecież, że ja twarda jestem i żadna głupia łazienka ze mną nie wygra. No i nie wygrała, ale zabrała mi 4 godziny życia. Efekt jest przyjemny wizualnie, ostatnie resztki kleju usunęłam z nogi dziś rano pod prysznicem. Ja nie wiem, jaki ten klej uparty, aż dziw, że nie wlazł mi do tyłka.
Jasnym punktem soboty był wiadomy obiad w restauracji, gdzie zapadła decyzja, że nie kupujemy samochodu, bo szkoda pieniędzy, katujemy fiestunię przez następne lata, a uzbierany majątek przeznaczamy na przyszły remot mieszkania. Decyzja została podjęta nieodwołalnie, przyklepana i popluta.
I co? Samochód dopadł nas w sposób niezplanowany już o 16.30. I nie chciał puścić. I remontu nie będzie. Za to żegnamy się z fiestą, czego nie spodziewałam się nawet w najśmielszych snach, ponieważ jako samochód nie do zdarcia, została przeznaczona na rozwałkę przez Potomstwo w przyszłych czasach.
Wychodzi na to, że moje słowo jest nic nie warte i byle renówka może się po nim przejechać, nawet uprzednio nie splunąwszy. Wszystkich, którzy słyszeli, że kupujemy opla uprzejmie informuję, że kobieta zmienną jest i ja tego opla oglądałam, ale potem mi dali kluczyki do renówki i… o matko, jeździ jak po sznurku. Cudo. I w promocji dostałam radio z CD pod kolor samochodu. W promocji, bo go tam nie było, a dostałam zupełnie osobno, z tym że powiedziałam, że osobno nie gra, więc będzie zintegrowane. Jestem mięczakiem, możecie sobie teraz na mnie używać, ile chcecie.
Remont odsunął się na plan dalszy, bliżej nierozpoznawalny. Co za szczęście, że wszystko jest jeszcze w takim stanie, że parę lat pociągnie. A jakby się Szef pluł bardzo, to zrobimy na osłodę podłogi na górze i to mu zamknie paszczękę na jakiś czas. Zresztą przecież to nie ja podejmowałam decyzję o samochodzie. Ja tylko patrzyłam mu czule w oczy i ustalałam źródła finansowania tego szaleństwa.
Po raz pierwszy będę teraz doświadczała sprzedaży samochodu, do którego żywię wiele ciepłych uczuć. Do tej pory sprzedawałam samochody obojętne, a teraz odczuwam w kątach duszy snujący się smuteczek. Ciekawe czy uda nam się załatwić wszystkie formalności przed powrotem Potomstwa, to by była niespodzianka! Problem dostrzegam jedynie w tym, że nie mam zbytnio czasu (a już na pewno nie mam ochoty) na bieganie po urzędach i zepchnęłam to na znajomego, który autko mi sprzedaje. Dziś po południu przeegzaminuję go z zaradności, zobaczymy co załatwił bez upoważnienia notarialnego. No, ciekawe.
No i sami widzicie, że sobota była burzliwa. Niedziela natomiast nudna do wymiotów, przez cały dzień dłubałam w księgowości wspólnoty i niestety okazało się, że coś mi się nie zgadza na piątkach (czyli na tych kontach, które zaczynają się od 5). Na co mi przyszło – humanistce z wykształcenia, zamiłowania i obciążeń genetycznych!!! Sprawa przerosła mnie emocjonalnie, więc się otrzepałam, uzgodniłam wszystkie pozostałe konta i uznałam, że piątki poprawię jak będzie lepsza koniunktura meteorologiczna. Mam tylko nadzieję, że nikt nie wpadnie na genialny pomysł, żeby mnie skontrolować. Żebym nie musiała tego uzgadniać na cito po nocy. A TFU!

A pod wieczór, złożona upierdliwym przeziebieniem, padłam na kanapę i określiłam co do centymetra, gdzie to wszystko mam.
O!

PS zupełnie nie na temat do Cota:
Doznałam dziś rano olśnienia podczas wciągania „czegośtam” na grzbiet (z powodu choroby nie mam siły na wydziwianie). Przypomniała mi się twoja notka o kupowaniu spodni, a właściwie o bezsilnym poszukiwaniu takich, które nie odsłaniają nerek (patrz, jak ja to umiem ładnie i eufemistycznie).
Jeśli nie upierasz się przy dżinsach, a możesz np. kupić sztruksy, to polecam Solara. Mają normalne. Skojarzyłam, jak wciągałam je na odwłok.

Komentarze