Ciężki dzień

Mam dziś ciężki dzień. Pogoda o obniżonym ciśnieniu, głowę mi ściska narzędziem kowalskim od rana. Klient mi się trafił wrzeszczący – nie mam siły do tych ludzi. Trochę kultury na co dzień, troszeczkę…
Korzystając z nieobecności szefów wyskoczyłam nabyć prezent. Mówiłam, że organizacja imprezy to nie wszystko? Otóż reszta kierownikostwa uznała, że skoro jestem organizatorem, to powinnam się zakręcić wokół ściepki, wymyślić prezent, zakupić go i dostarczyć.
(przerwa na zgrzytanie zębami)
Lokal znalazłam na poziomie, to i prezent w miarę przyzwoity oraz neutralny i do wykorzystania nawet, jeśli ktoś nie jest fanem.
Udałam się do specjalistycznego sklepu winiarskiego, gdzie zawinszowałam sobie kosze win. Panie się lekko podnieciły, słysząc ile zamierzam im zostawić forsy, po czym grupowo oświadczyły, że nie mają koszy i nie mogą kupić, bo szef jest na urlopie. Za późno już dziś dla mnie na sytuacje bez wyjścia. Poleciłam paniom głęboko się zastanowić nad asortymentem i udałam się do obłaskawionej kwiaciarni, gdzie przedstawiłam problem, uzyskałam akceptację i deklarację woli walki. Natychmiast powróciłam do specjalistycznego sklepu winiarskiego, gdzie w około pół godziny dokonałam wyboru 10 butelek wina (standardowo tokaj Aszu musiał się pojawić, a jakże). Panie zapakowały wino w kartony, zgodnie z moimi wskazaniami, kartony zapakowały w siatki, udzieliły mi stosownej zniżki w wysokości 10% (jestem bezlitosna), wręczyły mi kartę stałego klienta, odebrały zapewnienie, że jeszcze tu wrócę (warto!), uwiesiły na mnie siaty i otwarły drzwi.
BA!
Dociągnij się, babo, z balastem dziesięciobutelkowym do kwiaciarni.
Doszłam, ale było strasznie.
Butelki zdałam, uzyskałam zapewnienie, co do wartości usługi, poinformowałam, że przybędę samochodem jutro po pracy i zapytałam, czy zapłacić z góry. Obsługa z przebiegłym uśmiechem uświadomiła mnie, że ma zastaw i w razie czego skorzysta. Pokazałam obsłudze język i ruszyłam do pracy.
Po drodze, na środku ulicy, spotkałam pewnego dyrektora z pewnym kierownikiem, którzy na mój widok zaczęli dziwnie podstakiwać i machać jak wiatraki. Spokojnie się do nich doczołgałam (ręce do kostek).
- O! A my właśnie do ciebie – wykrzyknęli unisono.
- Jeśli do mnie, to czemu na ulicy i w zupełnie inną stronę? Ja urzęduje tam – wskazałam palcem.
- Byliśmy tam – wskazali palcem – ale cię tam – wskazali palcem – nie było, więc postanowiliśmy cię znaleźć tu – wskazali palcem.

Zrobiłam sobie drugą kawę, bo dwie tabletki przeciwbólowe to za mało.

Komentarze