2116
Teraz jest właśnie ta chwila, gdy - jeśli do tej pory miałam jakiekolwiek wątpliwości - upewniłam się, że podjęłam najlepszą decyzję w życiu. W domu wciąż ciepło, choć pewnie i tak nie ma porównania z atmosferą blokowisk, a ja na tarasie, usadzona na leżaczku, w jakiejś bawełnianej szmatce, z kieliszkiem białego, musującego wina i wifi w zasięgu jabłuszka. Temperatura idealna, wieś powoli usypia, gdzieś w oddali poszczekuje pies, wokół mnie jak szalone grają świerszcze, migają pojedyncze latarnie, bo w końcu moja wieś to jednak miasto.
Zrozumiałam nawet, że literackie określenie "kobierzec traw" nie jest w żaden sposób naciągane. Jeszcze półtorej godziny temu zanurzałam bose stopy w niczym innym, jak właśnie kobiercu, który okrywa cały mój ogród. Ponieważ nie mam ani ogródka, ani trawnika, tylko rozległą łąkę - która tętni życiem mimo niewiarygodnych temperatur, przycichając jedynie w omdlewającym upale i budząc się wraz z zachodzącym słońcem - nie znam, co to żółte, suche, nieprzystojne placki wokół domu. Moja trawa jest zielona, gęsta, wilgotna i miękka. Stopy zapadają się w niej, choć skoszona; wędruję po pieszczącym stopy kobiercu i jestem bezbrzeżnie szczęśliwa.
Dopóki nie natrafię piętą na oset.
Bo wtedy to: kurwa.
Wreszcie poznałam się bliżej z czterema drzewkami owocowymi, które są uprzejme nas zaszczycać. Przyjrzałam się umęczonym gorącem listkom, pogłaskałam je lekko, przeprosiłam za zaniedbanie i obiecałam poprawę. Dziś kupiliśmy wreszcie węża na gustownym wózeczku. Wcześniej Prezesowi, mimo wezwań z mojej strony, nie chciało się napełniać wiadra, żeby podlać młode, rachityczne istotki. Uparłam się więc przy tym właśnie zestawie, a ci, którzy mnie znają, wiedzą, że ja potrafię się uprzeć, choć nieczęsto to czynię. Wiedziałam co robię - pięćdziesięciometrowy wąż dociera nawet do najodleglejszych zakątków ogrodu, bo dom stoi pośrodku działki. Standardowe dwadzieścia metrów można sobie ewentualnie w dupę wsadzić.
Wyczekałam ten dom i wymyśliłam go. Serdeczna atmosfera przy kupnie ciągnie się nadal - naszymi najbliższymi sąsiadami są rodzice zbywców: mili, sympatyczni, weseli państwo koło sześćdziesiątki. Doceniają i szanują ustępstwa, które poczyniliśmy na okoliczność wygody ich dzieci, służą pomocą i dobrą radą - a tej wysłuchujemy bez zarozumiałości, wręcz o nią zabiegając. Wierzymy, że wspólnie tworzyli tu wszystko sercem, dla siebie, a nie "pod sprzedaż" - nie zaburzamy więc naturalnego w pewnym sensie rytmu istnienia całości. Przyjmujemy ich z uśmiechem, ciepło, machamy sobie z oddali (bo u nas nie istnieje pojęcia domu przy domu), przystajemy przy płocie na papieroska i krótkie komentarze, pozbawione jakichkolwiek tematów, która mogłyby nas skłócić. A oni pilnują naszego domu, jakby nadal był własnością ich dzieci - ot, choćby dzwoniąc, że nadciąga burza, a tu okna pouchylane, więc wracajcie prędko, jeszcze wam przeciąg coś poniszczy.
Trawnik skoszą.
Przy piecu pomogą.
Poradzą, gdzie co kupić, żeby było dobrze i nie za drogo. My przecież tego nie wiemy, więc można nas wydutkać bez litości.
- Furtkę - mówię - furtkę tutaj, między ogrodami, panie Heniu, trzeba było zostawić, po co pan ją wyjmował, przecież byłoby łatwiej.
- Aaaa - macha ręką - nie chciałem, żeby pani myślała, że my zachodzimy, gdy was w domu nie ma.
- Nie myślimy tak.
- Ano teraz wiem.
- W razie czego zawsze możemy wstawić - uśmiecham się i on odpowiada mi uśmiechem.
- Pani powie mężowi, żeby na dolnym ruszcie palił do grzania wody w lecie. Węgla szkoda. Ja też taki sam piec mam i przez lata sprawdziłem. Pokażę, gdzie kupić najtaniej opał.
Gdy będziemy sadzić tuje, miejsce na furtkę zostawimy wolne. Może się przydać.
Zrozumiałam nawet, że literackie określenie "kobierzec traw" nie jest w żaden sposób naciągane. Jeszcze półtorej godziny temu zanurzałam bose stopy w niczym innym, jak właśnie kobiercu, który okrywa cały mój ogród. Ponieważ nie mam ani ogródka, ani trawnika, tylko rozległą łąkę - która tętni życiem mimo niewiarygodnych temperatur, przycichając jedynie w omdlewającym upale i budząc się wraz z zachodzącym słońcem - nie znam, co to żółte, suche, nieprzystojne placki wokół domu. Moja trawa jest zielona, gęsta, wilgotna i miękka. Stopy zapadają się w niej, choć skoszona; wędruję po pieszczącym stopy kobiercu i jestem bezbrzeżnie szczęśliwa.
Dopóki nie natrafię piętą na oset.
Bo wtedy to: kurwa.
Wreszcie poznałam się bliżej z czterema drzewkami owocowymi, które są uprzejme nas zaszczycać. Przyjrzałam się umęczonym gorącem listkom, pogłaskałam je lekko, przeprosiłam za zaniedbanie i obiecałam poprawę. Dziś kupiliśmy wreszcie węża na gustownym wózeczku. Wcześniej Prezesowi, mimo wezwań z mojej strony, nie chciało się napełniać wiadra, żeby podlać młode, rachityczne istotki. Uparłam się więc przy tym właśnie zestawie, a ci, którzy mnie znają, wiedzą, że ja potrafię się uprzeć, choć nieczęsto to czynię. Wiedziałam co robię - pięćdziesięciometrowy wąż dociera nawet do najodleglejszych zakątków ogrodu, bo dom stoi pośrodku działki. Standardowe dwadzieścia metrów można sobie ewentualnie w dupę wsadzić.
Wyczekałam ten dom i wymyśliłam go. Serdeczna atmosfera przy kupnie ciągnie się nadal - naszymi najbliższymi sąsiadami są rodzice zbywców: mili, sympatyczni, weseli państwo koło sześćdziesiątki. Doceniają i szanują ustępstwa, które poczyniliśmy na okoliczność wygody ich dzieci, służą pomocą i dobrą radą - a tej wysłuchujemy bez zarozumiałości, wręcz o nią zabiegając. Wierzymy, że wspólnie tworzyli tu wszystko sercem, dla siebie, a nie "pod sprzedaż" - nie zaburzamy więc naturalnego w pewnym sensie rytmu istnienia całości. Przyjmujemy ich z uśmiechem, ciepło, machamy sobie z oddali (bo u nas nie istnieje pojęcia domu przy domu), przystajemy przy płocie na papieroska i krótkie komentarze, pozbawione jakichkolwiek tematów, która mogłyby nas skłócić. A oni pilnują naszego domu, jakby nadal był własnością ich dzieci - ot, choćby dzwoniąc, że nadciąga burza, a tu okna pouchylane, więc wracajcie prędko, jeszcze wam przeciąg coś poniszczy.
Trawnik skoszą.
Przy piecu pomogą.
Poradzą, gdzie co kupić, żeby było dobrze i nie za drogo. My przecież tego nie wiemy, więc można nas wydutkać bez litości.
- Furtkę - mówię - furtkę tutaj, między ogrodami, panie Heniu, trzeba było zostawić, po co pan ją wyjmował, przecież byłoby łatwiej.
- Aaaa - macha ręką - nie chciałem, żeby pani myślała, że my zachodzimy, gdy was w domu nie ma.
- Nie myślimy tak.
- Ano teraz wiem.
- W razie czego zawsze możemy wstawić - uśmiecham się i on odpowiada mi uśmiechem.
- Pani powie mężowi, żeby na dolnym ruszcie palił do grzania wody w lecie. Węgla szkoda. Ja też taki sam piec mam i przez lata sprawdziłem. Pokażę, gdzie kupić najtaniej opał.
Gdy będziemy sadzić tuje, miejsce na furtkę zostawimy wolne. Może się przydać.
:)))))) i nic tu więcej po moich błyskotliwych komentarzach, po prostu :)))))))
OdpowiedzUsuńI udał Ci się bardzo błyskotliwy komentarz :)
UsuńDobrze macie:) Życzę, żeby tak dalej i jeszcze lepiej :)
OdpowiedzUsuńAno, dobrze. Zgrzeszyłabym narzekając.
UsuńFajnie macie :-) Wasze miejsce na ziemi; warto było czekać i szukać.
OdpowiedzUsuńIwona
Czasem nie warto się spieszyć. Ponoć szybko to się łapie pchły, hihi.
UsuńPo prostu cudnie...
OdpowiedzUsuńTak właśnie czuję. Pozwoliłam sobie wykasować duble Twojego komentarza.
UsuńZe wzruszeniem o domku Waszym zawsze czytam, bo swoje miejsce na tej planecie znaleźć to jest, kurde balans, coś!
OdpowiedzUsuńA motyw furtkowy? No cudo!!!
:*
Złodzieje i zbiegający ;)
UsuńZ tego ciepła przeczytałam "motyw futrowy" i pomyślałam o kotach ;))))
UsuńMotywy futrowe rządzo! ;))))
UsuńWymarzony dom Asi... że tak zapożyczę od L.M. Montgomery :):):)
OdpowiedzUsuńNie śmiałabym!
Usuńno ja pierniczę
OdpowiedzUsuńNo JA! pierniczę ;)
Usuńcud miód i orzeszki ! fajnie przeczytać że komuś fajnie ! czy kotki wychodzą już na spacery ?
OdpowiedzUsuńChodzą, ale na dozorowane.
UsuńPo prostu fajne miejsce z fajnymi ludźmi. Ale to pewnie też kwestia fajności ludzi, którzy dom nabyli ;) Oby tak cały czas Wam się mieszkało i codziennie lepiej żyło w nowym miejscu :)
OdpowiedzUsuńIstnieje możliwość, że też jesteśmy trochę fajni :)
Usuńwszystko piknie a na koniec dup - TRUJE. jakie tuje? kobieto, jak mieszkasz na wsi to zasadź rośliny wiejskie, a nie CMENTARNE. rośliny, które kwitną, które pachną, które szumią. które są ŻYCIEM. a zresztą zrobisz jak zechcesz, ale powiem Ci, przestałam Ci zazdrościć jak zasunęłaś z tymi tujami. działkę z tujami to każdy z nas będzie kiedyś miał na wieczność, za życia mała z nich radość. olka
OdpowiedzUsuńOlu - rzeczy nie mają żadnych ukrytych znaczeń, poza tymi, które sami im nadamy. Tobie tuje kojarzą się z cmentarzami, a mnie... z tujami. Obiecuję więc nie namawiać Cię, byś kiedykolwiek posadziła je u siebie.
UsuńBajecznie,dobry sąsiad to podstawa!
OdpowiedzUsuń.....
E tam, tuje są ok.
Prócz tui można jakiekolwiek inne niskie , długowieczne i zimozielone:)
Rozumiem też ,że iglaki są najprostsze,bo przynajmniej nie trzeba liści ciągle grabić i zimą ładnie wyglądają, np.gatunek z żółtymi gałazkami bardzo mi się podoba.
Ano właśnie. Chodzi o mrozoodporny i żywopłot.
UsuńNo i piknie! Aż mi się klimacik udzielił :)
OdpowiedzUsuńPosiadanie własnego domu to moje marzenia. Ale przyszłościowe. Póki co studia w wielkim mieście i odpoczynek w mieście trochę mniejszym. Tak czy inaczej, piękna rzecz mieć takich miłych sąsiadów! :)
OdpowiedzUsuńBardzo to miłe, naprawdę.
UsuńAz mi piosenka zabrzmiała "Wymyslilam Cie noca przy blasku swiec....."
OdpowiedzUsuńAno coś w tym jest :)
Usuń