A na stres…

No właśnie. Życie ostatnio daje mi do wiwatu, nieustannie zaskakując kompletnie abstrakcyjnymi sytuacjami.
- Daj spokój, ale mam rok – westchnęłam wczoraj telefonicznie do Protoplastki.
- Ani się waż tak myśleć! Od jutra będzie tak cudownie, że nie wytrzymasz. To twoja nowa mantra.
No tak, inaczej się nie da. Zmęczona jestem. O urlopie zdążyłam już zapomnieć. A od jutra w pracy czeka mnie kompletny dół. Dostałam w końcu do działu tego spadochroniarza, z tym, że zupełnie innego niż podejrzewałam, ale co to ma za znaczenie. W dodatku dostałam go do pokoju. Spółdzielnia gumowe ucho.
No i dowiedziałam się w piątek wieczorem, że moja koleżanka wylatuje na tej fali politycznej. Okazała się niewygodna. Sytuacja nie do pozazdroszczenia: cała praca spadnie na mnie, bo po spadochroniarzu nie ma się czego spodziewać.

I, moje drogie Kryniu i druga-mamo, skończyło się pitu-pitu. Słowa już z siebie nie wyburknę, niestety.

W ramach odreagowania wykonałam dziś dla rodziny obiad dwudaniowy z kompotem i deserem własnej produkcji (babka). No i złamałam swoją złotą zasadę niepisania tu w weekendy.
No to przekujcie pługi na lemiesze, czy co tam macie i do boju, obawiam się, że w najbliższym czasie może być depresyjnie i będziecie mi potrzebni do pocieszania.
Kto się jeszcze nie ujawnił, a chciałby to zrobić z hukiem, to zapraszam, teraz będzie dobry moment. Można sięgnąć absolutnych wyżyn swoich możliwości w pocieszaniu. Może być twórczość liryczna.
Ale wiecie – wstrzymajcie się jeszcze dzisiaj i poczekajcie, aż zacznę narzekać. Narazie tylko wzdycham.
Wzdech, wzdech.

Pójdę, zagram sobie w scrable.

Komentarze