Leniuchy

Nic nie robię. Nic. Nicusieńko. Leniwce włażą przez okna, rozłażą się po ścianach. Wspólny rytm życia matki i córki trwa. Dziś dostałyśmy już szczytowego ataku – rozłożyłyśmy po południu kanapę w dużym pokoju przed telewizorem i postanowiłyśmy tam zgnić marnie. Nie udało się, ale przespałyśmy się uczciwie. Wcale nie uważam takich chwil za zmarnowane. Zwykle mam mało czasu na leniuchowanie, albo wcale go nie mam. Jak sobie pogram z Potomstwem w karty, pośmieję się na „Jak rozpętałem drugą wojnę światową”, machnę od niechcenia racuchy albo jakąś sałatkę – to jestem w pełni uszczęśliwiona. Kocham mój dom i jak ognia unikam wyjazdów służbowych. Storpedowałam już chyba z 10 narad wyjazdowych. Aż dziw, jaka jestem skuteczna.

Żeby nie było – dieta trwa. Ubytek wagi – 5 800 kg. Walczę dalej. Potomstwo od niechcenia zapytało dziś w kuchni:
- Masz jakiś plan, kiedy zamierzasz przestać?
Otóż nie mam.
Zawsze jest tak, że w pewnym momencie wszystko szlag trafia, bo człowiek już dłużej nie może. Zobaczymy, jak długo uda mi się zawalczyć tym razem. I tak uważam, że całkiem nieźle mi idzie – pewnie to przez urozmaicenie posiłków. Kto się odchudzał kiedykolwiek dietą Cambridge, rozumie o co mi chodzi. Chociaż jest to dieta wyjątkowo skuteczna – niemniej koszmarnie męcząca.
Tymczasem szafa zaczęła się znowu przede mną otwierać, ale najbardziej drażni mnie, że zrobiłam sobie porządek w buciarni, wyciągnęłam do przodu sandały i klapki bez palców, machnęłam pedicure i wtedy pogodę szlag trafił. Grzejemy. Nie wiem naprawdę, kiedy uzbieramy pieniądze na centralne. Okres grzewczy w Polsce nie trwa w porywach 4 miesiące, a ja jeszcze nie mam pokrycia wszystkich faktur za rok bieżący. Ból.

Od piątku spotkania w kandydatami do naprawy dachu, oby owocne.

Ziew, ziew – jutro pobudka przed szóstą.

Komentarze