Love story zwykłych ludzi

Nie mam zbytnich ciągotek do uprawiania rozrywki, jaką jest czatowanie. Ale wyznaję, że kiedyś mi się zdarzyło.
Na czacie onetu. Tacy się tam fajni ludzie zgromadzili, nie szukali nie wiadomo czego, wymieniali się uwagami o pracy, żartowali i śmiali się wspólnie. Do dziś z niektórymi utrzymuję kontakt w realu. Kupuję ich dzieciom prezenty na Mikołajki, piszę kartki świateczne, wiszę na GG. To był fajny okres – zawisało się milcząco na czas wykonywania różnych zadań w pracy, a potem strzelało lewiznę na czacie.
No i tam go poznałam – zaczynał przede mną. Już tam był, kiedy przyszłam i jakoś tak zaczęliśmy ze sobą rozmawiać. Najpierw w ogólnej dyskusji grupowej, potem częściej sami – na privie (nie wiem, jak to teraz wygląda, od lat nie próbowałam). Potem nasz programik do sms zamienił się w GG i coraz częściej zarzucaliśmy towarzystwo znajomych na rzecz wielogodzinnych rozmów we dwoje. Zaczęliśmy do siebie dzwonić. Z początku tylko w pracy, potem popołudniami i wieczorami. Spędzaliśmy razem wiele godzin. Ciekawe, że nigdy nie wymieniliśmy sie zdjęciami. Nie wiedziałam, jak wygląda. Wiedziałam, że jest ode mnie młodszy i – zawiedziona rozsypanym małżeństwem – nie paliłam się do niczego. W końcu uznaliśmy, że powinniśmy sie zobaczyć. Miał przyjechać przed północą w piątek. Czekałam na dworcu. Pociąg spóźnił się chyba ze dwie godziny, było okropnie, naprawdę. Przynajmniej ciepło, sierpień. Ale strasznie. Jakoś nie pomyślałam, jak go poznam. Kretynka. Pociąg wjechał na peron, on wysiadł i podszedł do mnie. Bez chwili namysłu, bez chwili wahania. Dziwne? Spędziliśmy razem cudowny weekend i okazało się, że nie możemy się rozstać. No to został na cały następny tydzień. Końcem tygodnia powiedział, że musimy się zastanowić, co z tym zrobić – mamy do siebie prawie 400 km. Byłam rozsądna, więc odpowiedziałam, że jeśli za rok o tej porze będziemy się chcieli jeszcze ze sobą spotykać, to przemyślimy, kto w którą stronę.
To było ok. 20 sierpnia.
Wyjechał, a ja nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Życie stało się po prostu żałosne. Kolory zblakły, nic mnie nie cieszyło. Byłam jak w transie. Nadal rozmawialiśmy, ale to już nie było to. Brakowało uśmiechniętych oczu, muśnięcia rąk, tego napięcia w powietrzu, czegoś nieuchwytnego.
Było po prostu okropnie.

29 września znów staliśmy na peronie, on miał w rękach torby podróżne, a ja klucze, które wyciągnęłam przed siebie i popłakałam się.

Żyjemy już ze sobą prawie 7 lat.
Pięknie.
W miłości.
Cuda się zdarzają, tylko trzeba wierzyć.

Komentarze