Przerażające przeżycia w trakcie zbycia, czyli notka ortograficzna

Nie mogę się oprzeć potrzebie podzielenia się z Wami moimi wczorajszymi doświadczeniami albowiem wydają mi się one absolutnie wyjątkowe. Może wcale nie będziecie tak uważali i dojdziecie do wniosku, że jestem chowana pod kloszemi i życia nie znam, niemniej mnie samą przygoda ta wbiła w grunt i pozostawiła tam na dłuższy czas.
Otóż…

postanowiliśmy sprzedać samochód.
Sama czynność nie jest zbytnio oryginalna ani emocjonująca, robiłam to już parokrotnie i myślą przewodnią, która przyświeca mi w takich sytuacjach jest jednynie: zakończyć to jak najszybciej. Oczywiście nie każdym kosztem, w końcu mamy tu klasyczny konflikt interesów: kupujący chce kupić jak najtaniej, ja chcę sprzedać jak najdrożej, on kupuje starego, rozlatującego się trupa, ja sprzedają cud techniki jak spod igły. Ale że nie lubię tego robić, to jestem skłonna do ustępstw. No to Szef obfotografował ten nasz dziesięcioletni cud techniki i zamieścił ogłoszenie na allegro w niedzielę, wyceniając go w sposób przyzwoity i umiarkowany. Odzew nas zaskoczył, spodziewaliśmy się bowiem, że przy obecnym zalewie rynku przez samochody używane, możemy mieć niejaką trudność w zbyciu. Okazało się jednakowoż, że cena widać nie była zaporowa, więc klienci pojawili się w liczbie większej niż jeden i to od razu w poniedziałek. Bardzo byłam zdziwiona, kiedy dowiedziałam się, że jakiś facet jedzie po nasze auto aż z Łodzi, ale oświecono mnie, że to handlarz i że oni jeżdżą po całym kraju. Przyjęłam do wiadomości.
Handlarze przyjechali w liczbie dwóch. Wielkie, dwumetrowe chłopiska, kafary, mordy takie, że za wygląd sam powinni siedzieć. W sposób typowy dla handlarzy, który znam z giełdy samochodowej, zaczeli wynajdywać wszelkie (faktyczne lub wyimaginowane) wady samochodu. Na koniec zapytali o cenę, Szef przedstawił propozycję i… wtedy się zaczęło. Zawsze wydawało mi się, że jak komuś chcę coś sprzedać za piątkę, a on chce kupić za trzy i nikt nie chce ustąpić, to mówimy sobie: no cóż, do widzenia. Jakże się pomyliłam!
- Ty chu… jeb…, jak ci przypier… w ryj! – subtelnie przeszedł do negocjacji kontrahent.
Zatkało nas.
Najszybciej głos odzyskała moja Mama.
- Proszę pana, proszę się zachowywać kulturalnie, nikt pana nie zmusza do zakupu tego samochodu.
- @$%%&*%(( !!! (Nie będę tego cytowała)
I jak nie trzaśnie z całej siły bagażnikiem, aż uszkodził zamek.
Mama nie wytrzymała.
- Uszkodził nam pan zamek w samochodzie, wezwę policję!
I wyobraźcie sobie, facet rzucił się z pięściami na moją Matkę!!!
I tu interesująca obserwacja psychologiczna. Wiele czytałam swego czasu na temat problemu związanego z koniecznością przełamania się w sytuacji kryzysowej i skrzywdzenia napastnika, który człowieka atakuje. Trudno jest wsadzić komuś palec w oko, choć to bardzo skuteczne. Ale wierzcie mi! Kiedy ktoś chce skrzywdzić kochaną osobę, pękają wszelkie bariery! Przeraziłam się słysząc swój własny głos. Zaczęłam tak wrzeszczeć, że słyszała mnie chyba cała dzielnica. Nigdy jeszcze nie wydobyłam z siebie takich dźwięków. W ułamku sekundy mózg sam wybrał jedyne chyba rozwiązanie. Co mogłam zrobić takiemu wielkiemu facetowi? Zorientowałam się, że biegnę i w biegu zdejmuję but, bo jedyne, co miałam, to dziesięciocentymetrowa, podkuta metalem szpilka na nodze.
Cała sytuacja mogła się skończyć dla mnie naprawdę źle, bo gdyby tylko dotknął Mamę, chyba zabiłabym bandziora tym butem i pewnie poszłabym siedzieć, jak za porządnego człowieka. Na szczęście facet się zmiarkował, wsiadł do samochodu i odjechał. Przeklinając oczywiście naszą rodzinę do dziesiątego pokolenia. Co robił w tym czasie Szef – nie wiem. Byłam jak opętana.
Trzęsłam się jeszcze przez dwie godziny.

A potem przyjechali dwaj młodzi chłopcy i kupili od nas samochód za tyle, za ile mogliśmy go sprzedać. Grzecznie, kulturalnie i z pocałowaniem w rączkę.

Komentarze