2027
Walnęłam na fejsbuniu status:
#3dobrerzeczy
1. Piątek.
2. Faszerowane bakłażany.
3. Musujące Prosecco.
Po prostu piękny, idealny wieczór. Mam też odmóżdżający serial (Lost girl) oraz domóżdżającą lekturę (Skynner R., Cleese J. [tak, TEN], Żyć w rodzinie i przetrwać) i mogę wybrać, dostosowując ten wybór do chwilowych preferencji. Świat jest piękny i w dodatku wszędzie koty.
W związku z powyższym postanowiłam powrócić do tematu kuchennego i zaproponować Wam post pt. Jem, a nikt nie umarł.
Oczywiście rozumiem, że nie oczekujecie proporcji. Po raz kolejny powtarzam: dajcie szansę swoim kubkom smakowym, wyobraźni i wiatrowi we włosach. Gotowanie to sztuka - a sztuki nie tworzy się wg przepisu.
Bierze Państwo bakłażany w ilości, którą rodzina zamierza zeżreć. Myje, odcina czapeczki, zamachiwuje się i rąbie na połowę wzdłuż. (No, dobra, nie musi być połowa, może być coś mniej więcej). Jak ktoś ma ułańską fantazję, to może też w poprzek, w ćwiartki oraz inne kształty. Ja tnę wzdłuż, bo powstają łódki, które wygodnie jest napchać napychaczem. Gdyż jestem, co pewnie Państwo zauważyło, leniwą.
Bierę se nożyk do warzyw i wyznaczam trakt. Trakt służy do tego, żeby nie drachnąć skórki, bo się dziura zrobi i będzie wyciekało. Wzdłuż dracha jadę zwykłą łyżką do zupy - bakłażany są miękkie - i wydrążam środek. Zostawiam jakieś pół centymetra miąższu po całości.
I gdzie, nadaktywni czytelnicy, z łapami?! Co wyrzucić? Ja Wam zaraz wyrzucę! Wszystko się zeżre!!!
Tera tak. Bioro te łódki (albo coś), solą odrobinkę wewnątrz, układają w naczyniu, gdzie po dnie szelomta się trochę wody (nie ma pary, jest susz) dziuro do góry i wkładajo do piekarnika. Bakłażanową łódkę trzeba ciut podpiec solo, żeby nie była twarda. I nie, nie wierzcie, że trzeba osolić i czekać, żeby się gorycz wybździła. Bakłażany dostępne na naszym rynku nie mają goryczy. Se osolicie i poczekacie, gdy będziecie na południu Europy czynić popisy z warzywem wprost z pola. U nas nie trzeba. A poza tym ChPD nie wyciąga goryczki z niczego. Srutu-pierdutu.
Bakłażanki się pieką, a my cebuleczkę rach-ciach-ciach, czosneczek przez praskę (jeżeli jesteście martuuhą, to czynicie popisy z siekaniem) i na patelnię. To się, prawda, rumieni, a Wy wydłubane wnętrze bakłażana w kostkę i na rumiane ziuch! Sól, pieprz, bazylię (polecam świeżą), łagodną paprykę w proszku - albo ostrą, kto Wam zabroni - oraz zielsko, które się pod rękę nawinie. Akuracik wyszło mi oregano, więc uczciwie walnęłam zioła dalmatyńskie. Smażymy.
I teraz mamy taki moment, że w zasadzie bakłażany w piekarniku dochodzą, a farsz się podsmażył, więc otwieramy puszkę pomidorów (krojonych, gdyż albowiem jesteśmy Chujowymi Paniami Domu) i ryp ją na patelnię. Nie, bez metalu. Metal do śmieci - tego nie zjemy. Do tego kapary. W Lidlu są małe słoiczki, żeby potem otwarty nie stał. Miąchamy chwilę, wyciągamy łódki z piekarnika, ładujemy w nie farsz i na powrót do pieczenia. 10 minut przed godziną zero* posypujemy tartym żółtym serem. Albo - jeśli pragniecie osiągnąć ideał, który mnie przychodzi z łatwością, czyli mieć to w odwłoku - kładziecie se plasterki.
Omnomnomnomnom...
I nikt nie skrzywdził nawet pół zwierzątka.
To lubię, panie, to lubię.
* Godzina zero jest wtedy, gdy wszystko się upiekło. Nie, nie wiem, która to jest u Was. U mnie to wtedy, gdy uznam, że wystarczy.
#3dobrerzeczy
1. Piątek.
2. Faszerowane bakłażany.
3. Musujące Prosecco.
Po prostu piękny, idealny wieczór. Mam też odmóżdżający serial (Lost girl) oraz domóżdżającą lekturę (Skynner R., Cleese J. [tak, TEN], Żyć w rodzinie i przetrwać) i mogę wybrać, dostosowując ten wybór do chwilowych preferencji. Świat jest piękny i w dodatku wszędzie koty.
W związku z powyższym postanowiłam powrócić do tematu kuchennego i zaproponować Wam post pt. Jem, a nikt nie umarł.
Oczywiście rozumiem, że nie oczekujecie proporcji. Po raz kolejny powtarzam: dajcie szansę swoim kubkom smakowym, wyobraźni i wiatrowi we włosach. Gotowanie to sztuka - a sztuki nie tworzy się wg przepisu.
Bierze Państwo bakłażany w ilości, którą rodzina zamierza zeżreć. Myje, odcina czapeczki, zamachiwuje się i rąbie na połowę wzdłuż. (No, dobra, nie musi być połowa, może być coś mniej więcej). Jak ktoś ma ułańską fantazję, to może też w poprzek, w ćwiartki oraz inne kształty. Ja tnę wzdłuż, bo powstają łódki, które wygodnie jest napchać napychaczem. Gdyż jestem, co pewnie Państwo zauważyło, leniwą.
Bierę se nożyk do warzyw i wyznaczam trakt. Trakt służy do tego, żeby nie drachnąć skórki, bo się dziura zrobi i będzie wyciekało. Wzdłuż dracha jadę zwykłą łyżką do zupy - bakłażany są miękkie - i wydrążam środek. Zostawiam jakieś pół centymetra miąższu po całości.
I gdzie, nadaktywni czytelnicy, z łapami?! Co wyrzucić? Ja Wam zaraz wyrzucę! Wszystko się zeżre!!!
Tera tak. Bioro te łódki (albo coś), solą odrobinkę wewnątrz, układają w naczyniu, gdzie po dnie szelomta się trochę wody (nie ma pary, jest susz) dziuro do góry i wkładajo do piekarnika. Bakłażanową łódkę trzeba ciut podpiec solo, żeby nie była twarda. I nie, nie wierzcie, że trzeba osolić i czekać, żeby się gorycz wybździła. Bakłażany dostępne na naszym rynku nie mają goryczy. Se osolicie i poczekacie, gdy będziecie na południu Europy czynić popisy z warzywem wprost z pola. U nas nie trzeba. A poza tym ChPD nie wyciąga goryczki z niczego. Srutu-pierdutu.
Bakłażanki się pieką, a my cebuleczkę rach-ciach-ciach, czosneczek przez praskę (jeżeli jesteście martuuhą, to czynicie popisy z siekaniem) i na patelnię. To się, prawda, rumieni, a Wy wydłubane wnętrze bakłażana w kostkę i na rumiane ziuch! Sól, pieprz, bazylię (polecam świeżą), łagodną paprykę w proszku - albo ostrą, kto Wam zabroni - oraz zielsko, które się pod rękę nawinie. Akuracik wyszło mi oregano, więc uczciwie walnęłam zioła dalmatyńskie. Smażymy.
I teraz mamy taki moment, że w zasadzie bakłażany w piekarniku dochodzą, a farsz się podsmażył, więc otwieramy puszkę pomidorów (krojonych, gdyż albowiem jesteśmy Chujowymi Paniami Domu) i ryp ją na patelnię. Nie, bez metalu. Metal do śmieci - tego nie zjemy. Do tego kapary. W Lidlu są małe słoiczki, żeby potem otwarty nie stał. Miąchamy chwilę, wyciągamy łódki z piekarnika, ładujemy w nie farsz i na powrót do pieczenia. 10 minut przed godziną zero* posypujemy tartym żółtym serem. Albo - jeśli pragniecie osiągnąć ideał, który mnie przychodzi z łatwością, czyli mieć to w odwłoku - kładziecie se plasterki.
Omnomnomnomnom...
I nikt nie skrzywdził nawet pół zwierzątka.
To lubię, panie, to lubię.
* Godzina zero jest wtedy, gdy wszystko się upiekło. Nie, nie wiem, która to jest u Was. U mnie to wtedy, gdy uznam, że wystarczy.
No i już wiem,co chcę przeczytać! Dzięki.
OdpowiedzUsuńPrzepisik zacny ino bym bez tych kaparów bo nie lubiem
Też nie lubiłem, się przełamałem i teraz wiem, że wiele traciłem.
Usuńhmmm... ja nie wiedziałam, że nie lubię... będąc w słonecznej Italii nabyłam pizze z powyższymi... dziecko (starsze, młodszego jeszcze wtedy w planach nie było) dostało całą pizzę dla siebie, bo ani ja ani małżonek nie daliśmy ohydzie rady!! (serio? tak się pisze "ohyda"?? inne wersje podkreślało...)
UsuńMiałam identycznie. Teraz bardzo lubię, ale nie we wszystkim i nie potrafię tego wytłumaczyć :)
UsuńMniam...
OdpowiedzUsuńAle pytanko: ile czasa w tym piekarniku?
Tak piXoko.
Ty juz wiesz ile na oko ale dla mnie, nieobeznanej, to podaj pi :)
Ja się wyrwę, i powiem, że 3,14!
UsuńKasia... odejdź, tak? To jest proste jak drut: aż będą gotowe.
UsuńpandeMonia: Kciukas wew górę!
max pół godziny. Naprawdę. Ja stosuję sposób na córkę. Jak wynurza się z pokoju i pyta "co tak pachnie" to znaczy, że już można kłaść ser i oznajmić "jedzenie za 10 minut"
UsuńPraktyczne zastosowanie dziecka - gdyby nie takie drobiazgi, myślałoby się, że zupełnie nieprzydatne.
UsuńZawsze można se dziubnąć wykałaczką czy patyczkiem szaszłykowym,jak miękkie to gotowe:)
OdpowiedzUsuńPowiadasz? Muszę spróbować!
UsuńSzacunek dla Prezesa! Każdy z moich domowych mężczyzn najpierw przerył by farsz w poszukiwaniu padliny a następnie zapytał gdzie mięsko, zapomniałaś dodać czy uciekło? Wyjątek stanowi Mecenas, który musi być uprzedzony trzy dni wcześniej, żeby poczynił niezbędne zapasy brzuszne :)))
OdpowiedzUsuńMy jesteśmy praktycznie bezmięśni (tzn. Prezes ma mięśnie, my z córką uważamy to za przeżytek), więc jeden problem z głowy.
UsuńMniam! Trzeba by wypróbwać wersję z kaparami. Niby nie lubię, ale czasem jednak zmieniam zdanie i lubię. Może tu polubię?
OdpowiedzUsuńAkuracik przybyłemu bratu wsadziłam łyżkę z nadzieniem w dziób. I co powiesz? Właśnie dzwonił, że kupił bakłażany. Znaczy się - działa ;)
UsuńAle zaraz, tak smażymy na sucho, nie popijając? Obie ręce cały czas zajęte, czy jak?!
OdpowiedzUsuńKochana! Wy już wszystkie jesteście na wyższym levelu i wiecie, że na trzeźwo się nie gotuje. W ogóle życie na trzeźwo jest bezsęsu.
UsuńJa uprzejmie przepraszam, ale niedospany mózg przeczytał "Odcinamy cipeczki". Nie mogę zatem spokojnie patrzeć na bakłażana.
OdpowiedzUsuńZ szacunkiem,
Amelia
Wyszło na to, że każdy bakłażan, wbrew końcówce, jest kobietą! I tak zostałyśmy kuchareczkami feministycznymi. Voila!
UsuńNo oberżyna przecież!
OdpowiedzUsuńAmelia
Jedno z moich ulubionych słów.
UsuńMuszę spróbować :)
OdpowiedzUsuńDo tej pory podobnie czyniłam z cukinią :)
Spróbuj koniecznie. Z cukinią szaleję inaczej. Opowiem. I o kalarepce też!
Usuń