1332
Wczorajsze popoludnie z martuuhą - cudowne, jak zawsze. Ciepłe, w zrozumieniu własnych i cudzych słabości, zabawne, odświeżające intelektualnie. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie wspomniała, że - rechocząc jak wściekła nad posiłkiem - opluła mi salon, SALON!, nie żałując i nie pomijając ścian, a następnie twarz otarła rękawem, a rękaw w fotel, ale oj tam. Nie bądźmy drobiazgowi, wszakże nie wpada częściej niż raz na tydzień. Mitenki - pigwówka. By ukoić uporczywą myśl o malowaniu, przywiozła nalewkę oraz trzy słoiki malin. Naturalnie zakładam dobre intencje - nie musiała myśleć, że jestem na diecie, przecież to nie jej dieta, ona ma odchudzanie w gdziesiu, jest piękna i bez tego. Jak tylko drzwi trzasnęły, rzuciłam się na pierwszy z brzegu słoik (rodzinę wdeptując w kafle), że niby przypadkiem po blacie się potoczył, ratować musiałam, ojezusmaria, pyszne. Nie wiem, na ile herbat mi starczy, rodzina podłączyła się na krzywy ryj, nie ma z nich żadnego pożytku, tylko człowieko...