Dziś notka o faunie

Donoszę uprzejmie, że do notki natchnęła mnie druga-mama. Rzecz będzie o zwierzętach, które towarzyszą mi niemalże od urodzenia i bez których jakoś nie umiem żyć.
Ponieważ jestem z miasta, co widać, słychać i czuć, a dodatkowo jestem z miasta od pokoleń, nie miałam nigdy możliwości obcowania z jakimś bardziej dla mnie oryginalnym zwierzyńcem (typu krowa). Może nawet i dobrze – już teraz miewam problemy ze zjedzeniem kotlecika, a gdybym żyła w środowisku, gdzie kotleciki mają nóżki – prawdopodobnie zostałabym walczącą wegetarianką.
Wobec powyższych racji w życiu towarzyszyły mi zwierzęta miejskie, głównie koty, ale także jeden pies (choć krótko, bo potraktował nasz dom jedynie jako jadłodajnię dla bezdomnych i po uzupełnieniu zapasów zwyczajnie nas opuścił), czasami pojedyncze egzemplarze piórek, skorupek, płetw i małych futerek. O kotach pisać nie będę – wiadomo powszechnie, że mam felinofobię i przed kotami bezdomnymi uciekam zamykając oczy, zatykając uszy i śpiewając w celu uniknięcia bodźców. Czasem zdarzają się nawet zabawne sytuacje. Ostatnio np. szliśmy z Szefem nocką przez ciemne podwórko tzw. familoka, gdzie natychmiast otoczyła nas wytężoną uwagą zgrana ekipa długowąsych. Szef nie myśląc wiele przystanął, odwrócił się do kocińca i niezwykle poważnie powiedział:
- Przykro mi, wszystkie miejsca noclegowe obecnie zajęte.
A potem wziął mnie za rękę i spowodował ekspresowe opuszczenie miejsca zagrożenia.
W narodzie krąży plotka, że koty z całego miasta mają na nas oko, przekazują sobie co lepsze informacje na nasz temat, a kiedy pojawia się wakat – natychmiast przystępują do kontrofensywy. Każda z kocich grup obstawia jakiegoś żałośnie wyglądającego kandydata i podrzuca nam go w dziwnych i niespodziewanych okolicznościach. Walka jest bezlitosna, koci bukmacherzy robią fortunę, a nam pękają serca. Fortuny w tych zakładach zależą nie tylko od wielkich żebrzących oczu – często też od przedsiębiorczości wybranego kandydata. Vide Zocha, która jest podejrzewana o to, że usunięła z naszego życia Pana Stefana na zawsze i tym samym uzyskała wakat, który przemyślnie zajęła zaledwie po miesiącu.
W każdym razie obecny stan wynosi, jak wiadomo, sztuk 3 (słownie trzy) i ANI SZTUKI WIĘCEJ, mowy nie ma.
Tymczasem głośno się już zrobiło o naszej rodzinnej słabości do świni. Bynajmniej nie na talerzu. Słabość ta nazywana jest moim widzimisię. Natomiast Szef skutecznie za tym widzimisię ukrywa swoje skłonności i tylko od czasu do czasu żebrze, żeby go zaprowadzić do ZOO. Tam ląduje w dwóch miejscach: rybialni oraz dziecińcu, gdzie jest w cholerę małych świniaczków, które Szef z pełnym samozaparciem doprowadza do zaparcia poprzez przekarmienie. Ale kulturalnie – wyłącznie karmą oferowaną przez ZOO.
Słabość jest wielka i marzenie jest wielkie. Wiąże się ono ściśle z drugim marzeniem, jakim jest posiadanie domu. Nie da się bowiem stworzyć kulturalnych warunków do życia śwince w budynku wielorodzinnym. A ja sadystką nie jestem i dla zaspokojenia swoim widzimisiów nie będę zwierzęcia dręczyła. Howgh!
Ale…
Ale jak mi Szef ten dom kiedyś kupi, to ja w te pędy polecę i kupię świnkę. No ludzie!!! Wyobrażacie sobie taką sytuację: dzwonicie do drzwi, ktoś biegnie, gospodarz otwiera, a tam ryjek! Cud. Świnia is the best. Naprawdę. Świnia jest naszą bliską krewną, jest osobą inteligentną i na poziomie. Na pewno będziemy razem szczęśliwi.
CBDO.

Komentarze