Poranek dzień drugi

2 kg mniej.
Proszę się nie napalać, u mnie to normalne. Woda schodzi po prostu. Ale niebywale podnosi mnie to na duchu, nie mogę powiedzieć. Z dnia na dzień ten ubytek wagi będzie się zmiejszał.
Wszystkich, którzy chcą wiedzieć, jak to zrobić, odsyłam np. TU .
Od razu mówię, że wiadomą sprawą jest, że nie chodzi o dietę, tylko o sposób żywienia w ogóle. Więc obiecałam sobie, że przejde na dietę rozłączną, o ile mi się uda – na zawsze. Zwyczajnie trafiają do mnie argumenty (o czym już pisałam) o wydzielaniu enzymów trawiennych różnych dla białek i węglowodanów. Myślę, że po pierwszym okresie katowania się małą liczbą kalorii, po prostu będę się starała nie jeść kotlecika z frytkami :o)
Oprócz tego piję naturalnie dużo wody, biorę witaminki oraz wyciąg ze skrzypu polnego (żeby ładnie sikać), nie piję kawy i wbrew swoim zwyczajom wypiłam wczoraj tylko jedną herbatkę – na pocieszenie, wieczorem. A normalnie piję 1154848786354948 kubków dziennie. Lubię, no co?
Mam okropne nawyki żywieniowe, jestem jak dziecko, uwielbiam słodycze. Niestety po trzydziestce zauważyłam, że przemiana materii pozostawia wiele do życzenia. Już nie mogę sobie pozwolić, jak to miewałam w zwyczaju, bo to, co zeżrę jak wściekła, pozostaje ze mną na długo.
Nie możemy, Proszę Państwa, zapominać, że ja mam niesprzyjające warunki – Szef młody (my młodzi, my młodzi, nam kaloria nie zaszkodzi) i szczupły – nie zna w ogóle żadnych napięć żywieniowych. W dodatku sądząc po rodzinie – pozostanie taki do śmierci. Potrafi zjeść pół kilo cukierków czekoladowych na jedno posiedzenie i nic.
Matka natura zwyczajnie jest niesprawiedliwa.
Niestety ja jestem antytypem w kwestii kultury fizycznej. Ze sportów to tylko eurosport. Lubię pływać, ale oczywiście nie chce mi się ruszyć tyłka i pojechać na basen. Grubego tyłka!!! Kiedyś jeździłam konno – to świetny sport, pracują nawet mięśnie w małym paluszku u nogi. Ale rozleciało się. Może uda mi się jednak coś zrobić w tym kierunku, aktywności fizycznej znaczy, bo nie jeździectwa. Wiosna przyszła, panie sierżancie i jakoś tak bardziej mi się chce. W zimie jestem jak niedźwiedź – najchętniej zakopałabym się w jakimś leżu i przeczekała. Nawet, jak jest sprzyjająca. Zmarzluchostwo mam rozwinięte do ostatecznych granic.

Z innej beczki. Zadzwoniła do mnie wczoraj druga-mama i uświadomiła mi, jak bardzo za nią tęsknię. Zżyłyśmy się przez ten miesiąc po prostu nieprawdopodobnie. Niby nie mieszkamy tak daleko od siebie, ale wiecie, jak to jest. Brakuje mi jej codziennej obecności, tego, że zawsze rozmawia się o czymś ważnym i w dodatku na poziomie. Czuję się jak pies, tak sobie leżę i gwiżdżę przez nos. Wszystkim, którzy nie znają drugich-rodziców osobiście informuję, że to naprawdę są cudowni ludzie. A przy tym normalni do granic, dowcipni, weseli i prawdziwi.
Nie zapomnę, jak spotkaliśmy się po raz pierwszy. W drodze powrotnej do domu, zwykle oszczędnemu w wypowiedziach Szefowi buzia się nie zamykała. A ja miałam takie ciepło w środku. I ono już zostało. Nie mogę powiedzieć, że cieszę się, że to wszystko się wydarzyło – gdybym mogła, chciałabym oszczędzić drugim cierpień, ale cieszę się, że w tych trudnych chwilach mogłam być tak blisko. Dzień operacji drugiego-taty zostanie już we mnie na zawsze. Wszystkie te godziny bycia z drugą-mamą tak blisko, dzielenia z nią takich emocji…
Ech…

Ktoś się będzie musiał przeprowadzić ;o)

Komentarze