Skażona

Donoszę uprzejmie, że jestem skażona jakaś.
Tak, u drugich się polepszyło i nie potrzebują mnie już tak bardzo.
Tak, u kuzyna się polepszyło i nie potrzebują mnie już tak bardzo, choć pozostało do załatwienia parę rzeczy.
Pozostało puste miejsce, tak?

No to wczoraj zawierałam umowę z panią sprzataczką we wspólnocie i po zawarciu rzeczonej, ruszyłam z panią na obchód majątku, w celu definitywnego ustalenia: co, gdzie i dlaczego trzeba posprzątać. Moją uwagę skupiła w pewnej chwili wisząca z okna J., która syczała pianissimo i dawała mi różne znaki, z których wywnioskowałam, że mam wejść na górę. No to weszłam – w końcu może mieć do mnie jakąś sprawę wagi urzędowej, nie?
Nie.
W drzwiach stała J. jakaś taka niewyraźna i wskazująca. Palcem. Na kota.
- Jaga zalała całą chałupę – oświadczyła – patrz na nią, jak się zachowuje.
Patrzę. Ani chybi stan zapalny pęcherza.
- Te, która godzina? – pytam wdzięcznie.
- 19.35.
- No to dzwoń do lecznicy, do której czynne, ale żywo!
- Nie mam przy sobie ani grosza. No i jak ja tam dojadę?
- Zamknij się i dzwoń.
Okazało się, że lecznica czynna do 20.00. Zostało nam 20 minut. J. złożyła oświadczenie, że nie ma czym dojechać. Popukałam się znacząco w czółko.
- Wskakuj w buty, ja lecę do siebie, biorę kosz i jestem tu za minutę.
Po minucie stała na parterze z kotem w garści.

Słuchajcie, złamałam wczoraj wszystkie znane mi przepisy ruchu drogowego, tnąc wściekle na czerwonym, zawracając pod prąd, przekraczając podwójną ciągłą. Finalnie przejechałam po torowisku.
Zdążyłyśmy. Pan doktor zrobił Jadze zastrzyk, potem drugi zastrzyk, potem Jaga wyraziła swoją opinię na ten temat i zapakowała się do kosza z prędkością światła. A nie mogłyśmy tego dokonać uprzednio we dwie normalnej wielkości kobity.
Schorzenie naprędce zostało zdiagnozowane jako syndrom urologiczny, J. została skutecznie zastraszona i zaczęła wyglądać jak zajączek. Następną godzinę poświęciłam na: dowiezienie ich do domu, tłumaczenie J., żeby nie ryczała na kota, że drapie, bo kot ma stresa, jest mu niedobrze, chce mu się sikać i obcy chłop zaatakował go strzykawką, a także wgniótł mu brzuch w kręgosłup. Oraz dokładne i skuteczne wytłumaczenie, że z syndromem da się żyć, tylko trza twardym być i nie dać się kotu zastraszyć.
Ostatnie to już przy piwie.
Dziś znów jedziemy, ale już nie będziemy robić takich cyrków.
Szef w środę oswiadczył:
- W okresie świątecznym nie ruszysz się z domu na krok. Jedyne twoje wyjście to ZE MNĄ na obiad do rodziców.
Opowiadam to J.
- Kiedy złożył oświadczenie? – pyta.
- Wczoraj.
- Hehehehe. Lecznica ma dyżur w święta.

No. Życie toczy się się swoim torem. Ludzie zdrowieją, koty też, mam nadzieję. Brat wraca z harówki zagranicznej, więc będę mogła wyżyć się na nim na okoliczność starzenia się, łysienia, siwienia i innych.
Dziecko ma karę i zajączek w tym roku go ominie.
Chyba, że nie wytrzymam.
Jak mnie trochę wcześniej zwolnią dziś z pracy, to chyba nie wytrzymam.
Jestem okropną matką – konsekwencji za grosz.

Komentarze