1218

W naturze musi być równowaga. Skoro więc w końcu udało mi się jakieś informacje z dziecka wyciągnąć, coś musiało dać mi popalić. I dało. O 4.45. Owszem, rano. A poszłam spać o 1.30.

Tkwiłam sobie właśnie w fazie snu głębokiego i pamiętam dokładnie, że jakieś obrazy przesuwały mi się pod powiekami. To o tyle interesujące, że ostatnio zupełnie nic mi się nie śni. Albo nie pamiętam. Tego snu zresztą też nie pamiętam, a to z uwagi na późniejsze wydarzenia. Ale do rzeczy.
Tkwiłam sobie właśnie w fazie snu głębokiego, więc poważne niezadowolenie wywołał we mnie GŁOS. Po trzech godzinach snu GŁOS nie jest czymś pożądanym. Już miałam mruknąć z dezaprobatą i obrócić się na drugi bok, kiedy dotarł do mnie sens wypowiedzi:
- Asiu, Zośka wyszła na dach!
Otrzeźwienie nastąpiło błyskawicznie.

Zośka jest znaną w całym Chorzowie uciekinierką. Korzysta absolutnie z każdej okazji. Pod drzwiami wyjściowymi mamy już dolinkę, wysiedzianą przez Zośkę w oczekiwaniu na ułamek sekundy naszej nieuwagi. Uprzedzam wszelkie złośliwości - Zofia bynajmniej nie zamierza nas opuścić. Nie ma również w planie gnania na oślep w las (póki stoi, las znaczy). Ona, rozumiecie, pragnie przechadzać się z dumnie uniesionym ogonem po terenie. Sąsiadów odwiedzać. Kąty obwąchiwać. I wszystko to w niewielkiej odległości od domu, a najlepiej, żebym szła tuż za nią. Wtedy to ona czuje idealnie zabezpieczone tyły. W sensie, że dobrze posiedzieć przy żubrze. Kto jej, Zofii, naówczas podskoczy? No kto?!

Na dach Zośka zwiała dotychczas dwukrotnie.
Raz w roku 2006, zaraz po naszym wprowadzeniu się do tego mieszkania. Nie mieliśmy wyczucia, zostawiliśmy otwarte okno mansardowe i nawet nie zauważyliśmy, że jej nie ma. W pewnej chwili zadzwonił dzwonek u drzwi. Otwarłam i uniosłam brwi, widząc sąsiada z naprzeciwka z Zofia pod pachą.
- Cześć. Czemu masz mojego kota?
- Cześć. Sam przyszedł.
- Ale jak to?
- Po dachu. W dodatku czuje się jak u siebie i psa mi po kątach rozstawia, więc oddaję.
Okno mansardowe od tej pory służy wyłącznie do uchylania. No, chyba że ktoś pełni przy nim dyżur.
Drugi raz zwiała na dach rok później przez okno dachowe. Zorientowaliśmy się szybko, udało mi się ją zwabić na ustawione poziomo okno i pstryknąć zdjęcie.


A potem złapałam za uchwyt i myk! Już trzymałam Zośkę w objęciach. Ale to wszystko odbyło się przed remontem dachu, a dachówki naówczas były stare, zniszczone, chropowate, płaskie i ułożone w łuskę. Stanowiły znakomitą podporę dla kocich łapek.

Potem całe poszycie zostało wymienione. Zużytą karpiówkę zastąpiły piękne, nowe dachówki o gładkości klinkierowej cegły, wypukłe i ułożone w fale. Śliskie i niedostosowane do spacerów.
Przez sześć lat udało nam się upilnować tych okien mimo uporczywych starań podstępnej wiedźmy. Do dziś.

Od uzyskania przytomności do wizji lokalnej upłynęło jakieś 0,000045 sekundy. Wyjrzałam przez okno i zdrętwiałam. Zocha była spanikowana, zapierała się łapkami o drabinkę przeciwśniegową, oczy miała jak spodki i pojękiwała żałośnie. Dwa metry ode mnie. Całkowicie poza zasięgiem.
Co robić? Komputer w mojej głowie ruszył z kopyta.
- Chodź, kiciunia... - zaświergoliłam cichutko, żeby jej  nie wystraszyć, wywiesiłam się przez okno najdalej, jak mogłam i wyciągnęłam ręce.
Spojrzała na mnie w napięciu. Przednie łapki zabuksowały o śliskie dachówki. Nie ma szans. Zocha ruszyła po brzegu drabinki w stronę komina. Wszystkie włosy stanęły mi dęba. Dwadzieścia centymetrów za nią ziała przepaść czterech kondygnacji starej kamienicy. Wysokich kondygnacji.
- Koc - rzuciłam do tyłu kątem ust. - Nie ten - dodałam, otrzymując miękki, kosmaty kocyk Zuzi. - Ten stary, zielony.
Po chwili trzymałam w dłoni gruby, ciężki, sprany koc, pamiętający czasy mojego dzieciństwa. Cały czas przemawiałam cichutko do Zośki, żeby na mnie patrzyła, wiedziała, co robię i nie wystraszyła się. Powolutku rozłożyłam koc na dachu i popchnęłam go, żeby rozwinął się na całą długość. Dwa metry. Akurat tyle, żeby oprzeć się o drabinkę. Zocha ruszyła powoli w stronę koca i zaczęła dotykać go łapkami. Odkrycie jej  nie przekonało.

Przez dwadzieścia długich minut wędrowała tam i z powrotem po kawałku metalu, dotykając łapkami kocyka. Przez dwadzieścia długich minut wisiałam maksymalnie wychylona przez dachowe okno, wyciągałam w jej stronę ręce i nawoływałam do siebie spokojnie. Przez dwadzieścia długich minut Edek wisiał na skraju mojej koszuli i płakał, bo przecież wołałam kota i on przyszedł, więc czemu nie zwracam na niego uwagi? Robert nie wytrzymał napięcia i zszedł na dół, do kuchni.
Wreszcie Zośka podjęła decyzję. Niezgrabnie obróciła się przodem do mnie, posadziła pupę na drabince i... skoczyła! Szarpnęłam całym ciałem do przodu, modląc się, żeby nie wylecieć, a ona w skoku ze dwa razy wsparła się łapkami o kocyk i wylądowała w moich ramionach.
Z całym impetem klapnęłyśmy na łóżko i przytuliłyśmy się do siebie. Już po wszystkim.

Jak się Zuzia dowie, to nas zabije.

Komentarze

  1. Jezusmaria,az mi adrenalina skoczyla!Zabijecie te okna gwozdziami albo jakas siatke zamontuj,bo faktycznie moze byc problem.Chyba,ze sie Zoska tym razem faktycznie wystraszyla i wiecej nie pojdzie.Przez okno znaczy.Moje wylaza,maja teren w bliskim otoczeniu chalupy i nigdzie dalej sie nie wypuszczaja na szczescie,ale i tak sie boje.
    Tyle,ze kota na wsi nie ma szans w domu utrzymac..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie mam pomysłu na siatkę w dachowym oknie. I konia z rzędem temu, kto wymyśli, jak wpuścić odrobinę powietrza w tym skwarze bez otwierania okien...
      Ale teraz to może jakieś haczyki założę? Krótsze niż przekrój kociego durnego łba.

      Usuń
  2. Bardzo prosze ostrzegać, że tyle napięcia w notce będzie, mało się nie udusiłam podczas lektury, bo zapomniałam oddychać!
    Jak dobrze, że wszystko skończyło się szczęśliwie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Ufff!
    może udałoby się siatkę z metra na rzepy (też z metra) zamontować?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na dachowym? Hm... jakoś tego nie widzę, niestety.

      Usuń
    2. myśmy wyklejali rzepem z rolki ramę okna i w to wczepiali przyciętą z lekkim zapasem siatkę, zanim były te sprytne na ramkach. Ale to się nie trzymało grawitacyjnie tylko rzep do ramy okna klejony, a siatka do rzepa metodą rzepno-czepną. czemu miałoby się nie udać?

      Usuń
    3. Ach... poznałaś przecież Zofię. Ale to było za krótko, żeby wykroczyć poza kurtuazyjne mru-mru ;) Temu.
      Niemniej przymierzę się. Co mi tam!

      Usuń
    4. oook, teraz zaskoczyłam :)

      Usuń
  4. Dobrze,że Zośka umiała z pomocy skorzystać!
    To nie na moje nerwy!
    Od wewnątrz siatkę-moskitierę się nie da?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zośka ma łeb na karku. Jest zdecydowanie najinteligentniejszym kotem, jakiego znam. Jest też upartą, podstępną kombinatorką, co pewnie idzie w parze. I mrumrusiem. Mamusi córeczką. Ale tylko, gdy nikt nie widzi. Żeby nie było, że to robi z własnej woli. Wyłącznie z przymusu. Zmusiłam ją, bo mam przewagę fizyczną. Oto wersja, którą przygotowała dla prasy ;)))

      Usuń
  5. Ty powinnaś horrory pisać albo inne powieści kryminalne... taki talent się marnuje!!!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  6. dobrze, że dużo czytam, to i szybko do końca dojechałam ,bo mam w wprawę;) bom jechała na bezdechu:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz