1768

Historia rodzinna o tym, jak znów zostałam matką.

Pewnie wiele osób tak ma, ale mało kto się przyznaje. To ja się przyznam.
Mój tato miał młodszego brata. Brat taty miał dwóch synów. Najbliższa rodzina, a jednak kontakty były słabe. Gdzieś tam kiedyś ktoś się z kimś pokłócił, ktoś komuś na odcisk nastąpił, powiedział dwa słowa za dużo i stało się. Nie warto wracać do prehistorii. Niby utrzymywaliśmy rodzinne kontakty, ale nikt u nikogo raczej nie bywał. Znaczy w kupie. Bo wyłamały się z tego dwie osoby - ja (kto by podejrzewał) i mój starszy kuzyn. Tak było, od kiedy pamiętam. My dwoje w znakomitej komitywie, przeimprezowana wspólnie młodość, na kopy śmiesznych anegdotek.

Były też i inne chwile. Smutne i trudne. Niedopowiedzenia, przemilczenia i domyślania się. Co - jak wiadomo - nikomu na dobre nie wychodzi. Poza tym w pewnej chwili znalazłam się na indeksie. Mój młodszy kuzyn zaczął mieć problemy z alkoholem, a co za tym idzie - niszczył życie sobie, młodej żonie i malutkiemu synkowi. Dziewczyna, w kompletnej rozpaczy, bo nie miała się do kogo zwrócić, przyszła do mnie. A ja, jak to ja - nie kierowałam się więzami krwi, tylko zwykłą, ludzką przyzwoitością. No i pomogłam jej od niego odejść, a potem się rozwieść. Jak się można domyślić - zatrzaśnięto mi drzwi przed nosem. Ku rozpaczy ławy przysięgłych, bimbałam na to, bo uważam, że są w życiu ważniejsze sprawy niż pokrewieństwo. Chcecie po złości? Trudno. Refleksja nie należała do mnie.

I tak sobie było. Mijały lata wzlotów i upadków. Tkwiłam w przestrzeni pomiędzy światami i nadal sobie bimbałam. Do czasu, gdy mojemu starszemu kuzynowi zawaliło się życie i postawił od tego uciec. Tak się szczęśliwie złożyło, że byłam nieopodal. Ucieczka została udaremniona, choć z niemałym trudem, bo podszedł do sprawy nadzwyczaj fachowo i załatwił się koktajlem leków.
Po akcji ratowniczej i zajęciu łóżka dializowego, ktoś musiał powiadomić stryja i stryjenkę. Wzięłam głęboki wdech i pojechałam. Zgarnęłam, odziałam, zawiozłam do szpitala, zorganizowałam i znikłam, żeby nie stanowić przystanku dla roztoczy.

Od tego czasu wiele się zmieniło. Nie w stosunkach rodzinnych, ale pomiędzy nimi a mną. Myślę, że mieli wiele czasu, żeby to wszystko przemyśleć. Tyle samo czasu miał mój młodszy kuzyn, który się w końcu pozbierał, przestał chlać na umór, komplikować wszystkim życie, chwycił się za robotę i za moją namową zaistniał w życiu swojego syna. Może nie jest to wymarzona relacja, ale jest. To ważne.

W ostatnie Boże Narodzenie stryj zachorował. Kaszlał, kaszlał, leczyć się nie chciał, aż zasłabł i karetka zabrała go do szpitala. Diagnoza: bardzo poważne zapalenie płuc. Ta choroba zaciemniała pełny obraz diagnostyczny. Gdy udało się trochę go wyciągnąć, przyszedł kolejny cios - rak płuc. Stan: pozamiatane.
Żył jeszcze pół roku, z czego większość w szpitalach, a na koniec w hospicjum. Umarł w czerwcu.
Miałam wiele czasu, żeby to wszystko przemyśleć i wyciągnąć wnioski. No i zabrać się do roboty.

Najpierw, drugiego dnia po pogrzebie, zadzwoniłam do mojego starszego kuzyna i poinformowałam go, że ja już tak nie chcę. Że w końcu jesteśmy dla siebie najbliższą rodziną, że szkoda czasu, żeby coś wyjaśniać i prostować, że chcę, żeby wszyscy włożyli sobie różne żale w kieszeń i zaczęli być razem. Że żądam wspólnych imprez rodzinnych. I bycia razem przy wigilijnym stole. Że chcę mieć blisko siebie i jego samego, i jego młodszego brata, kiedy będą odchodzili moi rodzice. Żeby na nic nie było za późno.

Milczał przez dłuższą chwilę po mojej przemowie. A potem powiedział:
- Dziękuję.
A trochę głos miał niewyraźny.
- To co? Do roboty? - zapytałam.
- Do roboty. Ty swoich, ja swoich.
Pojechałam do rodziców i wyłuszczyłam im argumenty tonem nieznoszącym sprzeciwu. Mama zareagowała od razu, pogłaskała mnie po ręce i powiedziała:
- Masz rację, dziecko.
Tato ciut się zapowietrzył, a kiedy przekłułam balonik, poinformował zgromadzonych, że to jest jego pomysł. Cały on. Misja zakończyła się powodzeniem.
Mój starszy kuzyn zabrał swoją mamę na Mazury, żeby mogła trochę się od wszystkiego oderwać i z relacji telefonicznych wynikało, że dobrze mu idzie. Któregoś dnia zadzwonił i powiedział:
- Martwię się o mojego brata. Nie wiem, jak do tego podejść, on ma charakterek po ojcu, będzie ciężko.

Zadzwoniłam do młodego z samochodu.
- Jesteś w domu?
- Jestem.
- Mam do ciebie sprawę, mogę przyjechać?
- Pewnie.
- Tylko... wiesz co?
- No co?
- Załóż gacie, bo mogłabym tego nie znieść.
Ryknął śmiechem i podsumował:
- Uwielbiam, kiedy traktujesz mnie jak idiotę. Ale staram się to interpretować jako troskę.

Po raz trzeci opowiedziałam tę samą historię, choć muszę przyznać, że duszę miałam na ramieniu. Żeby to ukryć, podsumowałam:
- I nie bądź buc, co?
Wcale się nie obraził. Uśmiechnął się do mnie i powiedział:
- Cieszę się, że przyszłaś. Też o tym myślałam, ale nie wiedziałem, jak zacząć. A ciebie cholernie trudno spławić.

W przyszłym tygodniu urodziny Prezesa.
Zamierzamy spędzić je razem.
I tak, jam ci matką tego sukcesu. I cholernie jestem z siebie zadowolona.

Komentarze

  1. Brawo, podziwiam i życzę dobrych relacji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja tak mam.Też ktoś w rodzinie powiedział prawdę, nikt przecież nie lubi prawdy w oczy no i się zaczęło.Moje pokolenie próbowało działać, niby takie proste , ale baaardzo trudne. Minęły laaaata. Problem nie został rozwiązany , mimo dobrych chęci jednej strony to druga strona jest zacietrzewiona ,się zapiera i jest na nie. Skłócona cała rodzina, bo to nie honorowo bratać się lub godzić się , chociaż juz nikt nie pamięta o co poszło. Ja się poddałam .
    Może dlatego , że zostaliśmy tylko my, /"młode pokolenie" /bo nasi dziadkowie,rodzice, ciotki, wujki,itd. nie żyją i nie ma arbitra ze starszyzny.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasem wystarczy po prostu wyciągnąć rękę. Popatrz - u mnie się okazało, że wszyscy pomyśleli o tym samym w jednym czasie. Ale tylko ja wiedziałam, jak zacząć.
      To wszystko przez to, że ja nie muszę mieć racji ;)))))

      Usuń
    2. Pewnie tak. Znając rodzinę wyobraźnia podpowiada mi, że było by tak: wyciągnąć rękę ale ze skrzynką gorzoły i pewnie dopóki leje się gorzoła to precz niezgoda, swary, kłótnie. Na drugi dzień pewnie zwiększyła by się krzywda, bo doszedł by do głosu kac, ból głowy, niesmak w ustach. I ogólny niesmak ,że od wroga pił alkohol. Że, żegnaj rozumie ,witaj głupoto , i powtarzanie sobie w duchu : ja mam się pogodzić? Nigdy w życiu!

      Usuń
    3. Masz rację - istnieją przypadki beznadziejne.

      Usuń

Prześlij komentarz