1777

Pod poprzednią notką Zuzia skomentowała:

A tak na serio, to jak Ty to robisz? Wiesz, szef szaleje, gromi, zwalnia a Ty nic, tumiwisizm itd.
Jakie są na to sposoby? ja jak widzę tylko maile od pewnych osób zaciskają mi się aż szczęki, a co dopiero jak mam z nimi konfrontację.... :(
a 20 lat już dawno nie mam, wypadałoby pomału mieć taką postawę :)

I temat ten wydał mi się godzien rozwinięcia.

Nie mam w zasadzie niczego konkretnego do poradzenia, bo rzecz wydaje mi się ściśle spersonalizowana. Jeden człowiek wychodzi z nerw, bo coś, a drugi, bo coś innego. Mechanizmy są różne, a efekt tylko z pozoru podobny. W każdym razie chodzi pewnie o wyznaczanie granic. W moim przypadku przez większość życia to był problem.

Zwróćcie uwagę, że zwykle (nie mówię, że zawsze, ale często) nie mamy problemów z asertywnością w stosunku do osób obcych, z którymi nie wchodzimy w różne zażyłości i zależności. Przy czym zdecydowanie mniejsze problemy mają chyba mężczyźni, ale i kobiety często sobie z tym radzą. Kłopoty zaczynają się w relacjach z bliskimi (rodzina) lub bliskimi zastępczymi (szef, współpracownicy itp.). Dziecku czy szefowi nie powiesz: spieprzaj, dziadu. Co innego dziadowi. Miałam identycznie.

Należę do tzw. prymusów. Jestem dopięta i posprzątana, zawsze przygotowana, słowna, obowiązkowa. Niewypełnienie polecenia przełożonego nie mieści mi się w głowie. Tworzy to płodne poletko pod zwalanie mi na plecy wszystkiego, co za szybko nie ucieka. Im bardziej odpowiedzialne stanowisko zajmuję, tym mocniej się staram, co pociąga za sobą nieprzespane noce (ja nie mogę nie wiedzieć i się nie znać), wypadające włosy i sraczkę. Najprostszy sposób, by mnie zabić, Amelio (która twierdzisz, że nie umrę zwykłą śmiercią), to uczynić mnie prezesem jakiejś wielkiej spółki bądź, dajmy na to, premierem. Zajadę się na śmierć. Bez potrzeby dopilnowywania.

Kilka lat temu niewiele brakowało. Obciążono mnie obowiązkami ponad fizyczne możliwości (bo przecież wiadomo, że ja zrobię najlepiej) i coś we mnie pękło. Właściwie to sądzę, że i tak nie skończyło się najgorzej. Ot - nawrzeszczałam na dyrektora, po czym rozpłakałam się histerycznie. A przecież mogłam dostać udaru. Albo zapaść na depresję. Możliwości mamy wiele.
- Jak chciałabyś to załatwić, gdybyś mogła cofnąć czas? - zapytała moja koleżanka, psycholog kliniczny.
- Na pewno bez krzyków i płaczu, bo to było upokarzające.
- Wobec powyższego dziś nauczymy się, jak wyznaczać granice - uśmiechnęła się ciepło.
I wiedziała, co mówiła. Przecież jestem prymuską, to mogę się nauczyć w trakcie jednej lekcji, prawda?

Naturalnie nie było tak kolorowo. Nawyki, które kierowały moim postępowaniem przez blisko 40 lat, nie znikły od jednej rozsądnej rady. Ćwiczyłam codziennie. Zaczęłam od mówienia stop w chwili, gdy czułam swędzenie w środku. Bez czekania na eksplozję. Bo wcześniej zaciskałam zęby i starałam się przetrzymać. A to jest głupie i złe. Dzięki pracy nad sobą udało mi się zacząć zatrzymywać różne niekorzystne sytuacje w zalążku, zamiast dopuszczać do eskalacji, kiedy nerwy miałam napięte jak postronki i o opanowaniu można było jedynie pomarzyć.

Potem zaczęłam się uczyć, jak nie brać do siebie. Zasadniczo oś poczucia winy jest spolaryzowana na loco w sobie z jednej strony, a zwalaniu wszystkiego na otoczenie z drugiej. Większość ludzi zdrowo balansuje gdzieś w wartościach środkowych. Ale nie ja. Ja czułam się winna ZAWSZE. Kuriozalna była oniegdysiejsza rozmowa z martuuhą.
- Fatalna pogoda - rzuciła martuuha w przestrzeń w celach fatycznych.
- Przepraszam - odpowiedziałam natychmiast, bo to było u mnie, więc czułam się odpowiedzialna, żeby jej pobyt przebiegał bez zastrzeżeń.

Obecnie udaje mi się w miarę dobrze rozpoznawać sytuacje, w których nie mam sobie nic do zarzucenia. A skoro nie mam, to czemu mam brać do siebie? Udaje mi się już w miarę dobrze rozpoznawać sytuacje, kiedy należy odpuścić - zrozumiałam bowiem, że beze mnie świat się nie zawali. Nie jestem odpowiedzialna za dobrostan Ziemi.
Jest takie powiedzenie, przypisywane Hemingway'owi: Denerwować się, to mścić się na własnym zdrowiu za głupotę innych. Naprawdę warto je przemyśleć.

I jeszcze jedna sprawa, którą chciałabym ten wywód zakończyć. Otóż to wszystko nie przyszło mi łatwo. Ciężko, długo i systematycznie na to pracowałam. Obecnie jestem pewna, że było warto. Zwłaszcza gdy opowiadam Prezesowi (a on ryczy ze śmiechu), jak to doprowadzam dyrektora do takiego stanu, że wrzeszczy, macha rękami oraz drze kartki i rzuca je na podłogę. A ja stoję i łagodnie się uśmiecham.

Przecież wystarczy nie wydawać mi poleceń, niezgodnych z przepisami, i czekać, że się mnie złapie na ich wykonaniu, a następnie wypierdoli bez mydła. Takiego wała. Postaraj się bardziej.

Komentarze

  1. Oj, mnie lata całe również męczyło zadowalanie. Gdybym uprawiała poziome rzemiosło miałabym wielkie szanse na zawodowy sukces dzięki swoim predyspozycjom.
    "Przepraszam za brzydką pogodę", o mój smutku, brzmi znajomo...
    Mnie nie praca nad mózgiem a choroba skutecznie wyleczywszy z tej przypadłości... ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale patrz, że musimy mieć jakiś bodziec. Jakiś bardzo poważny kop. W Twoim przypadku była to choroba, a w moim takie zapętlenie w życiu, że przestałam brać zakręty. Dopiero gdy się przewróciłam, to oprzytomniałam.

      Usuń
  2. To ja, Zuzia :)

    Przede wszystkim dziękuję Ci, że rozwinęłaś temat.

    Sztuka mówienia "nie", ech.. Dokładnie mam to samo co opisujesz, w pracy zawsze można na mnie liczyć, wszystko wezmę na siebie, nie odmówię, a potem się martwię jak ja to zrobię... Tym bardziej, że jestem obcokrajowcem i w nowej pracy chcę się starać na 1000% i pokazać, że... nie wiem co, że jestem równie dobra co Szwajcarzy? Ech. Ale pocieszające to co piszesz, że da się to ciężką pracą osiągnąć.

    A to nie też wychowanie? (może upraszczam), ale to kobiety mają większy problem z asertywnością... to nie dlatego, że jako dziewczynki już musimy być miłe, grzeczne, słuchać starszych itp itd... nie wypada się złościć, okazać gniewu...

    A branie do siebie znam na pamięć. Ktoś krzywo spojrzy a ja myślę, matko, czy ja coś źle powiedziałam? a może coś zrobiłam nie tak? :)))

    Z.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, wychowanie oczywiście też. W pewnym momencie to sygnalizowałam w tekście, pisząc, że mężczyznom łatwiej. To nie tylko tak, że grzeczne muszą być małe dziewczynki. Duże dziewczynki też, może nawet bardziej. Spójrz tylko, co się w Polsce teraz dzieje - wypisz wymaluj akcja "pokażę ci, gdzie twoje miejsce, kobieto".

      Cieszę się, że dałam Ci jakąś nadzieję :D

      Usuń
  3. Najpierw myślałam o tatuażu, ale myślę, że trzeba zrobić sobie skaryfikację z sentencją Ernesta.
    (Czytam od końca zaległości ;) Buciki, kartoniczek, podeszwa. Powinni zainstalować mechanizm stąpania a'la poduszkowiec. Albo to po prostu buty do klęczenia. Zastosowanie - kościoły, biura (nie dla sektora kierowniczego), domy publiczne. O i jeszcze domy pogrzebowe. Po podeszwie je poznacie...

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz