Zwłaszcza, gdy trawa przerasta kota. Całkiem sporego, nawiasem mówiąc. Pruć w niej niczym łodołamacz. Rozchylać źdźbła nosem, krocząc na ugiętych łapach. Zapadać w spore kępy, wyciągać szyję, jak żyrafa, strzyc uszami, wytężać wzrok, aż oczy wychodzą z orbit i węszyć, węszyć, węszyć. Wciskać się w środek choinki, kichać pajęczynami, wycofywać się radykalnym rakiem i z satysfakcją spoglądać w górę, strzepując z głowy zeszłoroczne igliwie. Oraz oczywiście bezkarnie tarzać się w kurzu. A potem, gdy pojawia się obcy staruszek, niepokojąco postukujący laską, zwiewać do domu w pozie lekko przykurczonej po to, by przed własnymi drzwiami dumnie wyprostować ogon i udawać, że ta ostatnia sytuacja w ogóle nie miała miejca. I że się nie przerywało spaceru od czasu do czasu, żeby przylgnąć całym kotem do łydki tego człowieka, przy którym tylko czasami traci się czujność i zapomina, że nie będzie się spoufalało i okazywało żadnych uczuć byle komu. I wtedy mruczy się, aż drżą szklanki w kuchennej sza...