Jestem kompletnie przetrącona

Robię jakieś dziwne rzeczy, które do niczego nie przystają. Nie bardzo umiem się skupić, Nie bardzo stać mnie na jakikolwiek wysiłek. Wczoraj nie potrafiłam wyjść na I piętro do koleżanki, żeby jej o tym wszystkim powiedzieć. Dobrze, że jest normalna – niewiele myśląc zeszła do mnie na dół. No i oczywiście krzyczała, że nie mogę tak na wszystko patrzeć, że nie mogę zakładać najgorszego, że czarnowidztwo nie jest tym, co teraz powinnam uprawiać. Ale to nie tak. Jestem po prostu dorosła, muszę zakładać wszystkie ewentualności. Nie stać mnie na hurraoptymizm, bo szanse są pięćdziesięcioprocentowe: uda się albo nie. Nie mogę i nie chcę czekać na sytuację, że się nie uda i to mnie zaskoczy. Gdyby się nie udało, trzeba będzie zmienić całe nasze życie. Złapałam się wczoraj na tym, że zaczynam planować zamieszkanie z rodzicami, bo nie wyobrażam sobie sytuacji, w której Mama obija się po mieszkaniu o sprzęty – sama i przerażona. Ona już nie nabędzie żadnych nowych umiejętności, to nie to samo, co być niewidomym od urodzenia albo od młodości. Ona nie ma już napędu do uczenia się wszystkiego na nowo. A przecież zmiany, które ewentualnie nas czekają, to nie tylko kwestia organizacji zamieszkania, życia codziennego, zmiana przyzwyczajeń. To jeszcze długi czas walki z depresją, stawiania pierwszych kroków, jak z małym dzieckiem. Muszę o tym myśleć, nie z powodu, że zakładam, że będzie źle, ale dlatego, że wiem, że tak może się stać i muszę być na to przygotowana. Jestem dorosła, do cholery! Muszę być odpowiedzialna. A czy chcę – to całkiem osobny problem. Zdaję sobie sprawę, że cały ciężar spadnie na mnie, nie boję się trudu – to moja Mama, kocham ją nad życie. Boję się jej cierpienia. Powiedziała mi wczoraj, że nie chciałaby żyć, gdyby się nie udało. Moje usta mówią w takiej sytuacji mądre, dobre rzeczy. Moje serce krzyczy tak głośno, że aż dziw, że nie słychać w całym domu.
Skupiam się na pozytywach:
- to szczęście, że mieszkamy właśnie tu,
- nigdzie nie miałaby lepszej opieki niż na miejscu,
- w Polsce nie ma lepszych specjalistów,
- tylko tutaj stosuje się eksperymentalne metody, nigdzie w kraju nie ma do tego dostępu,
- operowana będzie przez znajomą, która jest znakomitym fachowcem,
- wszystko dzieje się po znajomości, więc nie musi czekać (w styczniu byłam świadkiem, jak pani doktor umawiała wizyty na SIERPIEŃ!!!).
Staram sie skupiać na tych rzeczach, nie rozpraszać się, a o tym, o czym pisałam wyżej wysilam się myśleć wyłącznie bez emocji i w kwestiach organizacyjnych. Nie: dlaczego, tylko: jak to zrobić i jak szybko uda się to zrealizować.
Wspomagamy z bratem telefonie komórkowe. Pewnie dziś czeka mnie awantura z mamą, wścieknie się na mnie, że mu o tym napisałam, znam ją – jest niezwykle samodzielna i nie lubi obciążać innych swoimi problemami. Ale mam to w nosie, uważam, że powinien wiedzieć. I nie ma znaczenia fakt, że mieszka i pracuje w Niemczech – jeśli zaszłaby taka potrzeba – musi być tu.

Może nie powinnam tak o tym wszystkim pisać, ale gdzieś muszę dać upust szarpiącym mną emocjom, bo oszaleję.
Więc przepraszam, ale notki w najbliższym czasie będą monotematyczne. Zwłaszcza, że zabieg będzie musiał być powtarzany. Prawdopodobnie raz na kwartał. Dobra, kończę, bo zacznę krzyczeć.

Komentarze