A było tak

W PIĄTEK

zawaliło mnie robotą i zanim się ocknęłam, była 14.30. A ze słonecznego ogrodu pod górami docierały do mnie tęskne i ponaglające smsy instrukcyjne, związane z natychmiastowym porzucaniem zajęć wszelkich i przybywaniem. O 14.45 nie wytrzymałam, walnęłam papierzyska w szufladę i oznajmiłam kierownictwu, że nie zniosę pracy ani chwili dłużej, co rzeczone potraktowało z godną podziwu pobłażliwościa i pomachało mi na pożegnanie. Jeszcze tylko szybki obiad, graty i w drogę.
Na miejscu czekała na nas kwicząca z radości i rzucająca się na szyje silna, zwarta grupa, pozbawiona tatusia, który pilnie pobierał nauki w byłym mieście wojewódzkim oraz Kacperka, który oddawał się różnym szaleństwom na zielonej szkole. Odkleiliśmy od siebie domowników, a potem po kolei wszystkie zwierzęta i już mogliśmy cieszyć się swoją obecnością, pogodą, trawą w ogrodzie, która wbrew zapowiedziom miała 2 cm wysokości, herbatkami i gadaniem, gadanie, gadaniem bez końca. Naturalnie najintensywniej gadającymi były Magdusia i Asia, którym wciąż było mało, a spacyfikowane zostały dopiero przez gospodarza około północka.

Tak samo było w SOBOTĘ,

a może nawet lepiej, bo Marek poszedł na częściowe wagary, urwał się ze szkółki i godnie uczestniczył w leniuchowaniu, podśmichujkach, żarcikach, przegadywankach i przepychankach.
Przemiłe dyskusje dotyczyły np. tego, kto posiada większą oponę na brzuchu, a w licytacji brylowali gospodarze.
Magdusia: Patrz, Asia, jakie ma wychudzone ramionka, biedaczek.
Asia: Powinien co rano biegać.
Magdusia: Na rękach, hehe.
Mareczek: milczy godnie
Magdusia: Mareczku, chyba zaczniemy uprawiać jogging w ogrodzie po rosie.
Mareczek: A skąd ja ci rosę wezmę?
Asia: Na rękach będziesz biegał.
Mareczek: Ja się nie mogę przemęczać.
Asia: Nie powiedziałam, na czyich rękach.
Mareczek: A to mi się nawet podoba. Spróbujemy?
Poza tym obżeraliśmy się po prostu nieprzyzwoicie. Znaczy głównie ja się obżerałam. Dieta rozłączna poszła w kąt, zupełnie nie mogłam sobie przypomnieć, co to znaczy: żp, a lody i czekolada dobiły mnie ostatecznie.
A potem zabraliśmy Magdusię, żegnaną przez małżonka zaleceniami w stylu:
- Nie wracaj prędzej niż za trzy dni…
i już musieliśmy wracać. O wiele za szybko.
Polaków rozmowy po kuchniach trwały w nockę ciemną.

W NIEDZIELĘ

mimo bezlitosnych zapowiedzi, że wstaniemy o szóstej i najedziemy Krysię o 6.30 z żądaniem śniadanka oraz usług kąpielowych (u mnie znów nie ma ciepłej wody!!!), zachowałyśmy się w miarę przyzwoicie. Przy kawie złapał nas telefon Krysi:
- O matko, a kiedy wy przyjedziecie, bo ja w rozkładzie jestem!
- Spiesz się, bo właśnie odpalamy!
Jęk.
Wbrew oczekiwaniom wszyscy byli w pełnym rynsztunku i gotowości. Krysia usadziła nas obie na huśtawce w ogrodzie, sama usiadła naprzeciw i miała nas na oku. Trudno się dziwić kobiecie, przyznać trzeba, że wykazała się godną podziwu zapobiegliwością, bo kto tam wie, gdzie rozlezą się takie dwie. I jakie tego mogą być konsekwencje.
Na obiadek wyruszyłyśmy zgodnie z zapowiedziami i ku mojej radości obie gwiazdy były zachwycone zaproponowaną im jadłodajnią, doceniając zarówno jakość dań, ich ilość, cenę, jak i wystrój wnętrz. Dodatkowo na miejscu czekała nas niespodzianka: ledwo wsadziłyśmy widelce w surówkę, a tu w drzwiach staje moja Mama i nuże cieszyć się, jakiego zrobiła nam psikusa. Zamówiłyśmy natychmiast dodatkowe danie, dostawiłyśmy dodatkowe krzesło i jazda przerzucać się opowieściami, jak to tylko kobiety we własnym gronie potrafią. A że wciąż było nam mało, to niebawem wróciłyśmy do Krysi w powiększonym składzie, bezlitośnie wyciągnęłyśmy z łóżka Krysiną Mamę, dokoptowałyśmy do towarzystwa i bez zbędnych ceregieli zmuszałyśmy do wysłuchiwania strasznych głupot produkcji własnej. Odnoszę wrażenie, że całkiem nieźle się bawiła, bo nie chciała nas opuścić, mimo że spadł deszcz i z gromkimi okrzykami:
- Niech ktoś zabierze szklanki!
- Mamę, Mamę najpierw!!!
- Zrób coś z tą ławką!
- Niech ktoś przesunie psa!
musiałyśmy ewakuować się do domu.
Niezastąpiony cierpiał z godnością i nie zrobił nawet jednej uwagi na temat oszalałych kwików, dochodzących z apartamentów małżonki.
Zawsze byłam zwolenniczką poglądu, że dziewczynki to się umieją bawić i nie dzieli ich wiek, bo czy masz lat 34 (Asia) czy 84 (Mama Krysi), to wystarczy, że duch młody, choćby ciało mdłe.
Kiedy spojrzałam na zegarek, dochodziła 21. Włos mi na głowie stanął dęba, pozamiatałam do torebki własną Protoplastkę, obcałowałyśmy kogo się dało i uciekłyśmy do domu.
A co tam się jeszcze działo, na pewno będzie można przeczytać TU i TU. Podejrzewam również, że powstaną jakieś opowieści alternatywne.
I ja sama je przeczytam z dziką przyjemnością.

Komentarze