Na barykady

Donoszę uprzejmie, że wczoraj odbyło się zebranie właścicieli w naszej wspólnocie mieszkaniowej. Po raz pierwszy w historii wspólnoty trwało 3,5 godziny. Zgaduj – zgadula, kto przewodniczył.
Na mocy uchwał podjętych w trakcie tego spotkania, zarząd wspólnoty został spuszczony w klozecie. Wiem na pewno, bo główna ksiegowa w pewnym momencie poszła do łazienki i przebywała tam czas jakiś. Zapach wskazywał jednoznacznie, że wypaliła pół paczki papierosów.
Nic za to nie mogę, że tak mam. Po prostu nie lubię, jak mnie ktoś roluje. W dodatku jest ten ktoś niekompetentny, leniwy i pazerny. No nie lubię i już.
Byłam więc uprzejma uświadomić ludzkości pewne kwestie, a także wskazać jej, którędy na barykady.
Prezes krzyczał.
Księgowa przebywała w miejscu odosobnienia.
Atmosfera się napięła.
Zarząd rzucił mi rękawicę w postaci wypowiedzenia, którą uprzejmie podniosłam i odrzuciłam wyjątkowo celnie, powodując niebagatelne straty w obozie wroga.
Jestem z siebie dumna – prawdziwa wirtuozeria, jak mamę kocham.
Do domu dotarłam o 22.00, niesiona na rękach tłumu.
W progu czekał na mnie komitet powitalny złożony z 5 członków rodziny, z których 1 osoba (Szef) była świadkiem klęski pod Waterloo. Zarządczej klęski, rzecz jasna. Wszyscy pchali się naprzód z uwielbieniem, dzieci płakały, kobiety mdlały. Szef porównał moje wystąpienie do tańca z okładaniem się rybami*, w wyniku którego jedynie ja pozostałam na brzegu kanału. Odnoszę wrażenie, że urosłam w jego oczach, a to sobie szczególnie cenię.
Dziś niesie mnie fala sukcesu i śpiączka.

Kolejne zebranie 7 marca. Prędzej zdechnę, niż prezes otrzyma absolutorium.
Słowo.

* patrz: Latający Cyrk Monty Pythona

Komentarze