Żonglerka nieznanym

Donoszę uprzejmie, że przypomniała mi się anegdotka, opowiedziana onegdaj przez moją koleżankę lekarkę, a dotycząca lektoratu łacińskiego na studiach medycznych. Otóż, jak wiadomo, studentom różnych kierunków zwykle się wydaje, że są niebywale dowcipni. Ba! Sądzą oni, że w poczuciu humoru nikt im pola nie dotrzyma. Tak było też w grupie młodych medyków, z E. na czele. Pani prowadząca lektorat łaciński, drętwa ponoć i pozbawiona poczucia humoru osoba, niedoceniana przez studentów, prócz wiedzy typowo specjalistycznej, miała również zwyczaj wpajać braci studenckiej coś, co roboczo nazwać możemy paremiami, poszerzając tym samym horyzonty medyczne.
Dowcipni studenci, rozochoceni podejściem renesansowym, przygotowali na jedne z zajęć niespodziankę dla lektorki, przed jej przyjściem wypisując na tablicy wołami:

NON EST LINGUA LATINA SINE PENIS ET VAGINA*,

z czego naturalnie byli niezwykle dumni. Oczekiwali bowiem świętego oburzenia treścią przekazu. Pani lektorka weszła do sali, rzuciła okiem na tablicę i spytała:
- Kto to napisał?
Odpowiedziało jej, że się tak wyrażę, chóralne milczenie.
Pani głową pokiwała i podsumowała:
- U mnie, kretyni, wszyscy macie dziś niedostateczne. Tyle czasu wam poświęcam, a wy nadal nie wiecie, że rzeczowniki łacińskie podlegają deklinacji!
Po czym podeszła do tablicy i napisała:

NON EST LINGUA LATINA SINE PENEM ET VAGINAM**.

Na podstawie tej arcyzabawnej historyjki o tym, jak to się studenci mogą przeliczyć, przyszedł mi do głowy pewien wniosek uogólniony, dotyczący nagminnego używania słów organicznie obcych osobom wypluwającym przekaz. Nadmieniam od razu, że nie będę powtarzała, że nie należy używać słów, których się nie rozumie, na ten temat bowiem, jak sądzę, powiedziano już wszystko. Chodzi mi raczej o modę lub snobowanie się na używanie słów trudnych, makaronizmów, mających w dodatku odpowiednik mocniej zakorzeniony w polszczyźnie. Dwa takie słowa nasuwają mi się natychmiast. Są to: ambiwalentny i konsensus. Powiem wprost: jak słyszę, że jakiś burak osiągnął konsensus, to po prostu natychmiast mam ochotę przystrzelić mu puentą z pewnego dowcipu:
„Pan nie jesteś żaden gej, tylko zwykły, stary pedał!!!”.
Weszło mi już w nawyk uparte używanie konstrukcji polskich w rozmowach z burakami, którzy z ulubieniem używają konsensusu i ambiwalencji. Oni osiągają konsensus – ja, w końcu wykształcona w tym kierunku – zawsze dochodzę do porozumienia. Oni mają uczucia ambiwalentne, ja – zawsze mieszane. Uparcie trwam na swojej z góry upatrzonej pozycji i osłabiam czujność przeciwnika. Nie robię tego, naturalnie, wyłącznie z miłości do mowy ojczystej. Robię to z podłości charakteru i wyczekuję okazji. A kiedy czujność słabnie… huzia! Z interlokutorem, paralelnym, metaforycznym, empiryzmem, koloraturą, figuratywnym, tremem, a ja się kto szczególnie zasłuży, to „navigare necesse est”! Trzeba bowiem podkreślić, że zasób słów „pseudointelektualnych” u buraków jest niezwykle ubogi i często na trzech do pięciu się kończy. Umiejętnie dobrane słownictwo zwyczajnie rozkłada rozmówcę na łopatki.
Czy tylko mnie się wydaje, że buraki dostrzegły sposób na wykazywanie się intelektem, który nie istnieje? Wiedzą, której się nie posiadło? Szkołami, których nie ukończyło?
Nie, nie, ja nie jestem przeciwniczka konsensusu – bynajmniej!
Mnie po prostu cierpnie skóra, kiedy słyszę to słowo, wyłaniające się z ust osoby, o której wiem na pewno, że jest jej obce zupełnie! Po co, ludzie? PO CO??? Nie da się sensownie wyrazić swoich myśli bez używania makaronizmów?

A może po prostu trzeba mieć coś sensownego do powiedzenia?!

PS Wiem, zła kobieta ze mnie. Zabawiam się cudzym kosztem. Fuj! Ale po prostu nie mogę się oprzeć. Nie znoszę tego, działa mi to na nerwy równie mocno jak nowomowny bełkot, z którego nic nie wynika.

Howgh!

* Nie ma języka łacińskiego bez penisa i waginy.
** To samo, tylko poprawne gramatycznie. Ponieważ nie mam zdania co do konstrukcji z „sine”, przyjmuję na wiarę, że łączy się ona z accusativem.

Komentarze